Najpotworniejsze koszmary senne zebrane do kupy, najobrzydliwsze okropieństwa podniesione do potęgi n-tej, krew ściekająca po ścianach i flaki walające się w każdym kącie – o tak, bez wątpienia powieść Czarny Dom, czyli kontynuacja Talizmanu, powstała po tandetnej ekranizacji Hannibala. Nie bez kozery wymieniam tytuł filmowej wersji przygód Lectera, najnowsza książka spółki Stephen King/Peter Straub jest bowiem pastiszem, a w niektórych fragmentach parodią kinowych horrorów. Zdecydowanie odradzam lekturę mamom, które drżą na samą myśl o skaleczeniu na ciele ukochanego potomka. Zagubieni chłopcy Carda to bajeczka dla grzecznych dzieci w porównaniu z Czarnym Domem. Za to miłośnicy amerykańskich filmów klasy B będą mieli zapewne niezłą zabawę w trakcie odkrywania kolejnych nawiązań i cytatów.

Czarny Dom jest sequelem Talizmanu i – paradoksalnie – zupełnie inną bajką. Pod każdym względem. Napisana blisko 20 lat temu pierwsza część przygód Jacka Sawyera jest powieścią drogi z pogranicza horroru i fantasy, historią inicjacji nastolatka, któremu mimo okrutnych doświadczeń, z psychicznymi i fizycznymi torturami włącznie, udaje się zachować niewinność. To także najpiękniejsza opowieść o synowskiej miłości, jaką znam, niosąca tajemnicę nieomal mistyczną. A wreszcie – rewelacyjny obrazek z życia amerykańskiej prowincji, zawierający ostre, wstrząsające obserwacje socjologiczno-obyczajowe. Użycie terminu „epos” w przypadku Talizmanu nie wydaje mi się bynajmniej przesadzone.

Czarny Dom z Sawyerem trzydziestolatkiem w roli głównej to z kolei zgrabne stopniowanie grozy od czarnego kryminału, poprzez thriller z obleśnym staruchem dzieciojadem w roli głównej, horror – teksańską masakrę od zmierzchu do świtu po… no tak, finał może być już tylko parodią triumfalistycznych produkcji amerykańskich z elementami starwarsowymi. Po drodze mamy jeszcze romantyczny wątek miłosny, dziecięcą krucjatę, rój oraz historię prawdziwie męskiej przyjaźni i pięciu jeźdźców apokalipsy. Autorzy mistrzowsko żonglują znanymi wątkami, balansują na krawędzi kiczu i co jakiś czas wpadają w jego odmęty, puszczają dyskretnie oko, by po chwili wskazać szyderczo paluchami – o! To! To! To! Filmowe nawiązania od pierwszych stron sugeruje sposób prowadzenia narracji naśladujący najazdy kamery. Jeśli cokolwiek przeszkadzało mi w lekturze, to właśnie te łopatologiczne wręcz zabiegi „operatorskie”.

Mimo „postmodernistycznej” zabawy (ha! nie jestem pewna, czy było to zamierzone, ale w sumie udało się autorom stworzyć parodię postmodernistycznej maniery) powieść posiada zwartą, logiczną jak na tę formę konstrukcję, zaś napięcie, o dziwo, rośnie. Zakończenie sugeruje, że może nastąpić ciąg dalszy – deus ex machina nie zawodzi i pozostawia autorom otwartą furtkę do kolejnego tomiszcza.

wodnica

Stephen King, Peter Straub: Czarny Dom

Prószyński i S-ka, 2002

P.S. Nie polecam czytania Czarnego Domu w trakcie posiłków. Sugeruję wręcz ścisłą dietę na czas lektury…