Przedziwna powieść. Powieść niebezpieczna i niemoralna. Llosa, zręczny figlarz, rozpina w Pochwale macochy cieniutki sznurek między prawdą a fałszem, miłością czystą a cielesną, między kulturą a naturą wreszcie i, balansując na nim akrobatycznie, opowiada nam historię jędrną i soczystą, barokową i zmysłową, w tonie co prawda kpiarskim, ale ostatecznie śmiertelnie poważną.

Zagłębiając się w smakowitą i zabawną opowieść o don Rigobercie i doñii Lukrecji oraz małym Fonsito, z którym zaczynają ją łączyć związki niezupełnie właściwe dla macochy i pasierba, szybko orientujemy się, że nie jest to typowa dla Llosy ironiczna historyjka obyczajowa (jak w Pantaleonie i wizytantkach na przykład). Mamy tu raczej do czynienia z wyrafinowaną literacką grą, bliską zabawom rodem z Ciotki Julii i skryby. Tam przenikały się literatura i rzeczywistość, wątki z radiowych oper mydlanych i niezwykłe prawdziwe historie, tutaj w realność (jeśli to realność) wplątują się a to fantazje erotyczne, a to wątki z tradycji i kultury (jak choćby mit o Dianie), a to sceny z obrazów, których reprodukcje umieszczone są przed niemal każdym rozdziałem.

Każda z postaci dwoi się tu i troi, zamieniając się miejscami z własnym odbiciem, z cudzymi fantazjami. Czy doña Lukrecja jest żoną króla Lidii, słynną z powodu swoich nadobnych i rozłożystych pośladków? Czy może Dianą, podglądaną podczas kąpieli? A może, odsłonięta, zupełnie odarta z intymności, poszarpanym abstrakcyjnym kształtem z nowoczesnego obrazu, strzępkami ofiary złożonej na ołtarzu miłości? A kim jest don Rigoberto, czuły mąż i ojciec, z równym zapałem oddający się miłosnym igraszkom z piękną żoną, jak i celebrowaniu zabiegów higienicznych? Może tak naprawdę jest tylko parą wyczyszczonych do połysku małżowin, wymytymi do czysta genitaliami, rzędem lśniących zębów? I wreszcie – kim jest postać najważniejsza dla całej historii, dziesięcioletni Fonsito? Czy kłamie wtedy, gdy udaje zakochane niewinną miłością w swej macosze dziecko, czy wtedy, gdy miłość ta przemienia się w bardzo dorosłą namiętność? Czy jest aniołkiem ze snów swoich rodziców, czy też koszmarem rodem z freudowskich wizji dziecięcej seksualności?

Llosa zabawia się z nami bardzo zręcznie, ale ostatecznie dość okrutnie – z jego labiryntu złudzeń, kolejnych oszustw i fikcji tak naprawdę nie ma wyjścia. Złudzeniem jest czystość fizycznej miłości, fikcją dziecięca niewinność, nie można znaleźć oparcia nawet w społecznych konwencjach. Don Rigoberto, który ostatecznie ucieka od grzesznej cielesności w dewocję i ascezę, również wybiera kolejne złudzenie.

Pochwała macochy jest więc książką smaczną (choć szokującą miejscami swym, by tak rzec, wyrafinowanym naturalizmem), ale też niebezpieczną. W grę, którą tym razem proponuje Llosa, wejść jest bardzo łatwo. Tylko czy aby na pewno to tylko gra?

Wydawnictwo Literackie Muza, 2001

Dominika Cieśla