Zdawało mu się, że jest coś patetycznego w tym, jak wychodził tego wieczora z domu: powoli i nieodwołalnie. Na klatce schodowej słychać było strasznie głośno gwizd czajnika od sąsiadów – dlaczego się zapamiętuje takie szczegóły? – szedł powoli na parter, mijał kolejne drzwi, za którymi żyli ludzie znani mu od zawsze. Wyszczerbiony stopień przypomniał mu, że kiedyś przewrócił się na nim, biegnąc do szkoły, i rozciął sobie brodę. Koniec opowieści (dalej byłoby o tym, jak matka wzięła taksówkę i pojechała z nim na pogotowie).

Zrobiło się późno, więc nie skręcał już na Dworzec Centralny, gdzie przez całą dobę można było kupić kwiaty, tylko pobiegł od razu na przystanek. Autobus wiózł go przez ulice z punkcikami kolorowych świateł; oglądał je uważnie, zmieniony w obserwatora, chcąc zapamiętać tę drogę. Wysiadł na ulicy Prostej, nie bez lęku zanurzył się w kwartał zrujnowanych kamienic, wzdłuż muru fabryki Norblina; po prawej ręce wznosiły się poszarzałe i tego wieczoru jakoś monumentalne bloki osiedla Za Żelazną Bramą. W domu, w którym mieszkała Lila, wszystkie okna były ciemne, co go speszyło; na schodach światło nie chciało się zapalić, choć pstrykał włącznikiem kilkakrotnie. Więc po omacku wspiął się na najwyższe piętro i zapukał; otworzyła mu Lila we frotowym szlafroku, świeca w przedpokoju rozjarzała ją od tyłu, tworząc wokół postaci drżącą, żółtawą aurę. Nie ma prądu – powiedziała – bałam się, czy trafisz. We wszystkich pokojach dygotały małe ogniki, wyglądało to, jakby znalazł się w jakiejś świątyni; Lila przytuliła się do niego, miała mokre włosy, które całował z namaszczeniem. Po ścianie pełzał ich dziwny, zmiennokształtny cień, jęzor ciemności. Strasznie długo tak stali, odnajdując się dłońmi: błądził po jej plecach niespiesznie, czuł jej palce wsuwające się pod zapięcie koszuli, po jednym, po dwa. Pachniała tak samo jak wczoraj, więc cały ten czas bez niej wydał mu się nagle jakimś przelotnym i pomijalnym interludium, zupełnie jakby przestali tak całą dobę, czekając, aż pianista, w przerwie między częściami koncertu, wytrze ręce w chusteczkę i wprawi ich w ruch nowym uderzeniem w klawisze. Wreszcie uniosła głowę do pocałunku, szlafrok rozsunął się leniwie, przez ubranie Adam poczuł, że kryje się tam coś wilgotnego i ciepłego, rozgrzanego kąpielą. Był podniecony, ale jakoś inaczej niż poprzednio, bez gorączki, niepokoju, przepełniony pewnością, że czekał na to długo i że to czekanie musi być nagrodzone. Dotykali się językami jak ociemniałe zwierzęta; wspiął się dłońmi na jej kark i wędrując linią ramion, wyłuskał z materiału: szlafrok spadł na ziemię jak skóra obranego owocu. Rozpięła mu koszulę, w ostatniej chwili przypomniał sobie o mankietach, w których za sekundę by uwiązł, więc żeby uwolnić ręce, cofnął się o pół kroku. Lila spoglądała na niego poważnie, a potem, gdy koszula leżała już na podłodze, wzięła za rękę i poprowadziła powoli do sypialni, mijając kolejne drzwi, w których kołysały się płomienie świec, jakby ich pozdrawiając. W blasku ognia majaczył jej kark, drobne ramiona, biodra, którymi kołysała świadomie, niewątpliwie pewna efektu. Weszli do pokoju z ogromnym małżeńskim łożem, za chwilę miał poczuć chłodny dotyk świeżej pościeli (to dla niego oblekała poduszki i kołdrę?). Usiadła na łóżku i w skupieniu zaczęła rozpinać mu spodnie, a potem odchyliła się i położyła, wyciągając do niego ręce. Ukląkł między jej kolanami, przyciągnięty kładł się ostrożnie, czując w gardle jakiś skurcz, teraz dopiero będę grał, przeleciało mu przez głowę, skarcił się, że to bez sensu, ale więcej nie było już myśli, tylko dotyk, aksamitny dotyk jej skóry, wśliźnięcie się między uda. Czuł dłonie, którymi go prowadziła, skwapliwe uniesienie bioder, „jesteś we mnie”, uśmiechała się, „jesteś we mnie”. I jeszcze raz: „jak dobrze, jesteś we mnie”. Kołysała go, przyglądając mu się spod przymkniętych powiek, jej twarz to zanurzała się w mroku, to wypływała na światło, chyboczące gdzieś z głębi pokoju, pełna uwagi i skupienia; poddawał się ruchom jej kolan, którymi nadawała im rytm, tkliwa przewodniczka, rozkosz wzbierała w nim, chciał patrzeć i nie potrafił, zamykał bezwiednie oczy i znów je otwierał, chcąc napatrzeć się jej nagości, i nagle zobaczył, jak jej twarz traci spokój, jak Lila odchyla głowę na bok i zaciska powieki; zaczyna syczeć, szeptać coś bez związku, zawodzić nieśmiałym, zdławionym jękiem, coraz głośniej – i Adama już nie było, jakby imię zostawił gdzieś z tyłu, może obok koszuli leżącej przy drzwiach wejściowych, i nie było już żadnego ja, tylko wzbierająca, oszałamiająca rozkosz, coraz gwałtowniejszy ruch, pęd, szybkość, uderzenia, żeby być jeszcze dalej, jeszcze mocniej, jeszcze głębiej, wypłynąć z siebie, pozostawić za sobą ciało, wtoczyć się w nią, wtłoczyć, wcielić – i właśnie wtedy, kiedy przyjmowała go z łkaniem, rozbłysły nagle w mieszkaniu wszystkie światła, żyrandol pod sufitem zalał ich potokami jaskrawego światła, pod zamkniętymi powiekami zobaczył je jako karmin, jako ścianę karminowego blasku. W ramionach poczuł ustępujący ból, chowała paznokcie niczym kotka, opuszkami palców gładziła jego plecy i było tak, jakby pod jej pieszczotą goiła się poraniona skóra. Pocałowała go w policzek, odważył się znów na nią spojrzeć: jej poczerniałe oczy rozjaśniły się gwałtownie, źrenice zmniejszały się z każdą sekundą, w elektrycznym świetle tęczówki bladły, już nie zielone, już bladozielone, prawie białe. Uśmiechnęła się do niego i nagle zachichotała:

– Co za iluminacja…

Więc leżeli tak, spleceni, jak na scenie, bo żadnemu z nich nie chciało się wstać i zgasić lamp, Adam przytulił twarz do jej szyi, jakiś ruch pod nim zaniepokoił go. „Nie jest ci ciężko?” – zapytał czujnie. „Nie, jest mi cudownie” – szepnęła i choć nie do końca uwierzył, nie podniósł się, bo z tego leżenia w ciepłym, uległym ciele zaczęła płynąć jakaś nowa rozkosz, której jeszcze nie znał – więc posłuszny nawoływaniu, które usłyszał gdzieś w głębi, zaczął się w niej poruszać na nowo. Przyjęła to zaskoczonym spojrzeniem pozieleniałych nagle oczu; fakt, że może tak dokładnie, tak blisko patrzeć w jej twarz, robiąc to, podniecił go gwałtownie, zwłaszcza gdy jej wzrok zaczęła zasnuwać jakaś mgła, a źrenice skryły się pod przytulne, choć roztrzepotane powieki. I tak biegła ta noc, wilgotna, zdyszana, słodka, przerywana błyskawicznymi snami, w które, ukojony, zapadał znienacka i z których wynurzał się na powrót nabrzmiały i spragniony, nienasycony – tak że gdzieś przed świtem Lila zapytała go w końcu, od jak dawna nie miałeś kobiety? i zaczęła się strasznie śmiać, gdy po namyśle odparł zgodnie z prawdą: od dwudziestu pięciu lat.

Z jednego z tych krótkich snów wybudziła go ciemność: Lila widocznie podniosła się jednak i zgasiła górną lampę, a świeca na komódce pod oknem dopaliła się pewnie sama. Adam pomyślał z żalem, że nie napatrzył się nagości dziewczyny do syta, i zaczął protestować. Utuliła go: Przecież ja się obnażę dla ciebie zawsze, kiedy tylko o to poprosisz. Jestem dla ciebie, nie czujesz? A poza tym nie musisz na mnie patrzeć oczami. Możesz patrzeć dłońmi, językiem. Więc zaczął prowadzić usta po jej ciele, jak łunochoda po powierzchni Księżyca, porównywał smak ramion i brzucha, pieścił krawędź pępka – małego krateru – myszkował nieopodal po skraju gęstwiny (w tych jej włosach było coś chruścianego, kruchego, łatwopalnego). Zatrzymała go tam ręką, gestem delikatnym, ale stanowczym: Muszę ci coś koniecznie powiedzieć. Gdybym kiedyś zacisnęła się na tobie zbyt silnie, uderz mnie w krzyż. Mocno. Nie wahaj się. To ważne. Nie bardzo zrozumiał, ale nie puszczała jego głowy, więc poddał się posłusznie i z policzkiem przytulonym do jej brzucha poprosił: „Opowiedz mi coś o sobie”. Zaczęła mówić, sennie, przerywając często, chyba też już zmęczona, a może po prostu niechętna tym zwierzeniom, i Adam nie wiedział, między kolejnymi porcjami ciszy, czy nie gubi czegoś i czy słowa, które zapamiętał, powiedziała naprawdę, czy też je wyśnił. Wynikało z nich, że jej matka umarła dawno, gdy Lila była jeszcze dzieckiem, a ojciec też już nie żyje, tyle że dopiero od roku; Adamowi stanął na chwilę przed oczami Władek, który przedstawiał to jakoś inaczej, ale było zbyt późno, zbyt sennie, żeby pytać. Pracowała niedaleko jako urzędniczka, to nie było zgodne z jej wykształceniem, ale zdaje się, że nie powiedziała niczego konkretnego o szkole czy studiach. I nagle Adam zorientował się, że majaczy, że przecież niemożliwe, żeby przebywał z Lilą nad jeziorem i w dodatku miał skrzydła, które ukrywa pod swetrem trochę ze wstydu, a trochę z uprzejmości; ale zabrakło mu woli, żeby się z tego powidoku wydźwignąć. Obudził się koło południa: Lila stała w progu pokoju, w beżowym płaszczyku, z mokrą parasolką w dłoniach, rozpadało się, wiesz? powiedziała, zrobiłam zakupy. Siedzieli potem w kuchni i jedli, to jest właściwie on jadł, potwornie głodny, ona tylko trochę, skubała suchą bułkę dla towarzystwa. Gdzieś był jakiś profesor C., jakieś konsultacje, jakiś Chopin, jakiś konkurs; Adam chaotycznie myślał, że profesorowi przecież się wytłumaczy, skoro słyszał przedwczoraj w telefonie wyraźnie ton zrozumienia, poparcia, wybaczenia. A zresztą, może nie chciał się ścigać? Może muzyka służyła mu do czegoś innego? A sława – czy nie spełnił się wystarczająco, kłaniając się międzynarodowej widowni w łazience, z ustami pełnymi pasty do zębów – widowni rozentuzjazmowanej, choć imaginacyjnej, czy też: tak rozentuzjazmowanej, że równoważyło to jej nieistnienie? A przed nim siedziała rzeczywista Lila, jeszcze przed chwilą roześmiana radośnie, teraz nagle zamyślona.

– Co się stało?

– Nie chcesz już iść? – skrzywiła usta drwiąco. – Wykorzystałeś dziewczynę, może cię ciągnie do innych zadań…

Przestraszył się, że mogła mówić to na serio, i nagle uświadomił sobie, że czegoś ważnego jej chyba nie powiedział. Chyba – bo nie był pewien, co tej nocy działo się realnie, a co we śnie.

– Nie chcę. Kocham cię.

Milczenie. Wstała, zapaliła gaz pod czajnikiem i tak odwrócona zapytała:

– Chcesz tu mieszkać?

Podniósł się, stanął za nią i przytulił mocno. Przez chwilę rozważał, skąd pewność, że już nie śni. Między wczorajszym a dzisiejszym porankiem ziała jakaś przepaść, był kim innym. I do tego: jak długo właściwie ją znał? od kilku dni? od zawsze?

– A zgodzisz się?

Spojrzała na niego przez ramię.

– Jeśli wtargniesz siłą…

Poczuł znowu narastające podniecenie. Delikatnie naparła na niego pośladkami, to dlatego, pomyślał. Wrócił do stołu, próbując się skupić.

– Chcesz herbaty? – usłyszał.

– Chętnie. A ty wytrzymasz… gdybym zaczął tu grać?

– O ile ty wytrzymasz. Pianino jest chyba rozstrojone.

– Zamówimy stroiciela. (To potrwa. Do eliminacji jedenaście dni, pomyślał. I skąd pieniądze? pomyślał. A co się będzie działo u mnie w domu?)

Uklękła przed nim, oparła głowę o jego kolana.

– Zostań.

8

I właśnie tak zamieszkali ze sobą, ku rozpaczy cioci Reni, którą tylko trochę ukoił fakt, że – po pierwszej fali obustronnej histerii – udało jej się nakłonić Adama do ćwiczeń w domu. Więc teraz szedł do mieszkania rodziców jak do pracy, gdy Lila ruszała do swojej; i choć wiedział, że i tak nie mogliby wtedy być razem, po raz pierwszy w życiu, siedząc przy fortepianie, miał poczucie marnowania czasu. W dodatku, kiedy drugiego czy trzeciego dnia zawrócił, żeby podpatrzeć, jak bez niego wsiada do tramwaju, jak zachowuje się, gdy sądzi, że jest sama, odniósł dziwaczne wrażenie, że nie tylko on idzie za nią. Miłość czyni mnie paranoikiem, pomyślał, choć krótko przystrzyżony mężczyzna w nieokreślonym wieku, który niby studiował z zainteresowaniem plakaty przy wejściu do fabryki Norblina, łypiąc co chwila na przystanek, a potem pobiegł i za Lilą wcisnął się do tramwaju, nie był przecież złudzeniem. Jakoś wtedy Adam dowiedział się dokładnie, że dziewczyna pracuje w Wojskowej Komendzie Uzupełnień, powiedziała mu o tym z zakłopotaniem, jakby przyznając się do czegoś wstydliwego, i niejasne wyobrażenie, że z tego powodu mogłaby być przedmiotem inwigilacji (ale czyjej?), wytrąciło go zupełnie z równowagi – przesiedział potem ładnych kilka godzin nad klawiaturą, bez ruchu, próbując przetłumaczyć sobie, że to wizja kompletnie pozbawiona sensu, chorobliwa, wywołana niedospaniem i oddaleniem od kobiety, od której był, zdaje się, najdosłowniej fizycznie, fizjologicznie uzależniony. Kiedy czuł jej zapach, coś dziwnego działo się z jego uwagą, pole widzenia zawężało się gwałtownie, zamieniał się w automat po wydaniu komendy zlokalizuj, a potem drugiej, gdy już ją widział: dotknij. I wtedy liczyła się jedynie jej skóra, wyrafinowane kombinacje aromatów, substancji chemicznych, które wchłaniał chyba całym ciałem, bo odbierał wrażenia rozmaitych woni i smaków, nawet gdy wodził po niej tylko dłońmi. Przypomnienie tych chwil budziło w nim głód, od którego drżały ręce, wysychał język; nie mógł wtedy grać i zresztą grał coraz mniej, bo szybko odkrył, że Lila wraca do domu o szesnastej, i od tego momentu nic nie było w stanie utrzymać go po południu przy fortepianie. Matka domagała się kilkakrotnie spotkania z dziewczyną: „Przecież ja muszę jej wytłumaczyć, przecież teraz to jest nasza wspólna sprawa, jeśli cię kocha, to niech cię nie niszczy” – ale z początkowo niejasnych powodów odwlekał tę konfrontację, aż wreszcie zrozumiał: Lila pociągała go między innymi dlatego, że stanowiła inną ścieżkę życia, początek alternatywnego życiorysu, którego wcale nie chciał spoić z tym, co przeżył dotąd. Zdawał sobie sprawę z dziwaczności układu, w którym rodzice nie znają jego adresu i nie mają numeru telefonu; sam dzwonił do nich co kilka dni, ale matka chyba uniosła się honorem i nigdy nie zająknęła się, żeby to zmienić. Przyjaciołom syna wmawiała zapewne, że z Lilą czekają dopiero na podłączenie do sieci; było to zresztą dość prawdopodobne. Ludzie przestali Adama obchodzić, właściwie zobojętniał na wszystko, co nie łączyło się z kochanką. Matka bąknęła raz czy drugi, że uważa to za amok; kiedyś na obiad przyprowadziła nawet, niby przypadkiem, znajomego księdza – ale Adam z odrobiną złośliwej satysfakcji tak manewrował rozmową, żeby żadne pytanie na jego temat nie padło, a potem nagle pożegnał się i wyszedł. Doskonale rozumiał, jak cała ta historia musi wyglądać z katolickiego punktu widzenia: życie bez ślubu, Chryste, było w tym coś z masturbacyjnych marzeń późnego dzieciństwa, jak Murzynka w obcisłym kostiumie z okrągłymi wycięciami na ogromnych piersiach, orgia z udziałem wiolonczelistek ze szkolnej orkiestry i wizyta w garderobie striptizerki. Ale myśl, że mógłby się poddać, że wyrzuty sumienia mogłyby uczynić z niego własnego wroga, odmawiającego mu prawa do kochania się z Lilką, wprawiała go w przerażoną wściekłość. Ecclesia Mater sprzymierzyła się w jego wyobraźni z matką, obie czyhały na jego życie, odmawiały mu prawa do samego siebie, surowe, autorytarne. Przestał chodzić do kościoła, obawiając się tego, co mógłby usłyszeć podczas kazania; pragnął wprawdzie nieraz podziękować Bogu za spotkanie Lili, przeczuwał jednak, że dziękczynienie za okazję do grzechu obciążyłoby jego sumienie może nawet bardziej niż sam grzech. Więc zamknął tę kwestię za sobą, jak zamknął drzwi od rodzinnego mieszkania, bo to, w którym teraz bywał, wydawało mu się inne, niby to samo, ale obce, pozbawione znajomej aury. Było tam pełno napięcia, bo nikt nie ukrywał, że jego zachowanie jest dla domowników nie do zaakceptowania, a z kolei on nie akceptuje ich pretensji. Tak, starali się. Tak, ojciec przynosił mu kawę o jedenastej, a matka codziennie kupowała pączki. Ale wszystko było jednak jakieś sztuczne.

Na kilka dni przed eliminacjami, w niedzielę, leżeli z Lilą w rozkopanej pościeli. Adam czuł się tego dnia nieswojo, po głowie krążyły mu nieokreślone, smutne wyobrażenia, jak matka starzeje się w oczach, opuszczona, pozbawiona rytmu jego życia; więc głaskał nieuważnie łydkę dziewczyny, wpatrując się bezmyślnie w łańcuszek na jej kostce.

– Co się dzieje? – zapytała.

– Nic. Posłuchaj, co byś powiedziała, gdybyśmy… gdyby dać matce numer twojego telefonu?

– Naszego telefonu.

– Naszego telefonu – zgodził się. – Co o tym myślisz?

Milczała, więc zaczął bawić się łańcuszkiem; obrócił go w palcach i nagle natknął się na zawieszoną na nim blaszkę. Pochylił się, zaintrygowany: wyryte na nim było słowo Agłaja.

– Co to jest? Kto to jest Agłaja?

Usiadła, podciągając kolana pod brodę.

– Pamiątka z dawnych czasów – pogłaskała go po głowie. – Kiedyś ci opowiem. Nic ważnego. Oczywiście, to jest teraz tak samo twój telefon, jak mój, tylko że… Ostatnia rzecz, jakiej bym chciała, to skłócić cię z matką, wiem, jak ci trudno, ale zastanów się, bo… Ja sobie wyobrażałam, że tutaj będzie twój azyl, miejsce, gdzie będziesz mógł się schronić. Przed wszystkimi, także… także przed nią. Nie obraź się, ale wydaje mi się, że robiła ci dość straszne rzeczy. Możesz przecież dzwonić tam codziennie. Mama prosiła cię o ten numer?

– Nie.

– No widzisz, widocznie sama czuje, czego teraz ci trzeba. Ona cię kocha, a jednocześnie przecież nie będzie w stanie się powstrzymać, rozciągnie nad nami kontrolę, będziemy ją tu mieli bez przerwy, wiesz, jaka jest. Cudowna i nadopiekuńcza. Daj jej jeszcze trochę czasu, niech przejdzie ten najtrudniejszy dla was okres, niech się od ciebie odzwyczai. Wtedy wszystko będziesz potrafił odbudować, ale na swoich zasadach, nie jej – objęła go za szyję. – Gniewasz się, że ci to mówię?

– Nie. Chyba masz rację.

Wyobraził sobie dzwonki telefonu, przerywające im miłość, matczyne wtargnięcia w sam środek leniwych rozmów, nagich gonitw po pokojach i zrobiło mu się nagle zimno. Naciągnął na siebie kołdrę. Nie rozmawiali o tym więcej.

Na dwa dni przed eliminacjami do mieszkania rodziców wkroczyła koło jedenastej ciocia Lusia. Adam nie miał żadnych wątpliwości: zbyt dokładnie zgrała swoje entrée z jego przerwą na kawę, żeby mógł to być przypadek. Lusia była stanowczo najoryginalniejszą osobą w całej rodzinie: siedemdziesięcioletnia, zawsze w ogromnych ukwieconych kapeluszach, poruszała się po mieście na rowerze, z torebką przewieszoną przez ramię na skos, jak chlebak. Była wysoka, miała męskie rysy, paliła niewyobrażalne ilości papierosów i używała języka, który, jak zdaje się sądziła, odpowiadał najlepiej współczesnym czasom: była to jakaś nieprawdopodobna mieszanina przedwojennej polszczyzny – melodią głosu przypominała nieco Ninę Andrycz – i ordynarnych przekleństw. Męża pochowała dość dawno, rodzinie wydawało się, że bez szczególnego żalu („świeć Panie nad jego duszą, był to wyjątkowo wpieprzający staruch”, strzeliła przy obiedzie, gdy Renia ze łzami w oczach próbowała ją pocieszać). Jedynego syna wyekspediowała w końcu lat siedemdziesiątych do Ameryki, podobno z argumentem, że nie po to „dziadowała” przez całe życie, żeby przypatrywać się „upieprzaniu przez sukinkotów” następnych pokoleń. Raźnym krokiem wkroczyła do pokoju z fortepianem, zasiadła po drugiej stronie instrumentu i zabębniła długimi paznokciami w czarne pudło.

– Adam, gadaj. Dlaczego twoja matka opowiada wszem wobec, że wychowała syna na męską kurwę? Zapisałeś się do partii?

Adam przypatrywał się, jak kościstymi palcami wysupłuje z paczki carmena.

– Ciocia da zapalić.

– Truj sobie płuca, truj. Nie grasz w końcu na trąbie – zakaszlała. – Tylko mów mi wszystko.

– Mama naprawdę mówi takie rzeczy?

– Ależ skąd, twoja matka jest jak zwykle comme il faut, nie wyobrażasz sobie chyba, żeby potrafiła powiedzieć coś ludzkim głosem. Ale tak to wygląda w streszczeniu.

Adam westchnął.

– Usamodzielniłem się, mieszkam gdzie indziej. Ostatecznie nie wiem, o co tyle hałasu – powiedział nieszczerze.

– Ale grasz?

– Sama widzisz.

– Na razie widzę, że pijesz kawę i opalasz staruszkę. Nie mam jeszcze tak zepsutego wzroku, mój drogi. A zatem poszło o kobietę?

– Tak. Może chodzi o to, że nie zaczęliśmy od ślubu.

– Hm. Muszę ci powiedzieć, że Renia była niedzisiejsza jeszcze przed wojną. A jakie są plany wobec une belle femme, którą nasz cudowny młodzieniec jest łaskaw walić?

– Ciociu!

– Cóż? Myślisz o tym inaczej?

– Inaczej.

– Ach – wystudiowanym gestem uniosła rękę do skroni. Srebrna biżuteria dziwnie kontrastowała z wątrobianymi plamami na palcach. – Nie chciałam cię urazić. O, przyszedł nasz Rejent Milczek – ojciec postawił przed nią filiżankę. – Dziękuję. – I, gdy zamknęły się za nim drzwi, konfidencjonalnym głosem dodała: – Czy oni muszą częstować mnie tutaj rumiankiem? Ja pamiętam lepiej od nich, że miałam zawał, ale kawa jest lepsza.

– To nie rumianek, ciociu. To zielona herbata, przyjaciel ojca przywiózł z Bułgarii, ojciec uważa, że to rarytas.

– No cóż, mógłby to w każdym razie objaśnić. Ciężko ci się żyło i zerwałeś się ze smyczy, tak?

Adam roześmiał się, ale przez skórę czuł, że Lusi nie można ufać: zawsze robiła wrażenie bezceremonialnej i zbuntowanej, takie enfant terrible zacnej rodziny, a przecież dobrze wiedział, że było to na pokaz – w sytuacjach autentycznego konfliktu dziwnie miękła, szukała kompromisów, jak choćby w pracy, gdzie (żeby, jak tłumaczyła, nie wstępować do komunistów) zapisała się do Stronnictwa Demokratycznego, czym, zdaje się, zarobiła zaraz na jakiś awans, czy wtedy gdy matka Wojtka (tak, moja matka) przyszła do niej spłakana, mówiąc, że jej mąż, architekt, ma jakąś kobietę i że ona wystąpi o rozwód – Lusia opowiedziała zaraz wszystko rodzicom Adama z zaskakującym go komentarzem (podsłuchiwał wtedy z drugiego pokoju, dokąd go wyprawiono), że jednak należy unikać skandali i zresztą biedna Tereska nie zarabia tyle, żeby pozwolić sobie na wychowywanie dziecka w pojedynkę, nawet uwzględniając alimenty. Więc Adam lubił jej słuchać, bawił go sposób, w jaki naświetlała fakty, ale była to jedynie rozrywka, stylistyczna gra, deklamacja bez realnych następstw. A zresztą ciotka miała naturę plotkarki i było jasne, że wszystko, co Adam teraz powie, jeszcze przed wieczorem zostanie powtórzone jego matce.

– Nie zerwałem się z żadnej smyczy – odparł zatem oględnie. – Małe nieporozumienie rodzinne, tyle że mama trochę histeryzuje. Wiesz, jaka jest.

– Jaka jest twoja mama, nie musisz mi tłumaczyć, chéri. Znam ją jak łysą kobyłę, asystowałam przy jej kołysce. Przy mnie dinozaury to przedszkolaki – z obrzydzeniem zanurzyła usta w filiżance, odstawiła ją, wznosząc oczy do góry, i podniosła się z krzesła. – Ale hipokryzji, mój drogi, nie znoszę. Ty dobrze wiesz, że to nie małe nieporozumienie, tylko trzęsienie ziemi dla twojej matki. Ona zawsze chciała być artystką. I jest artystką: w tobie. Jeżeli spieprzysz ten konkurs… Do widzenia.

Ta ostatnia przemowa, krótka, ale nieco teatralna w charakterze – zwłaszcza pospieszne wyjście – na tyle poruszyła Adama, że po powrocie na Żelazną postanowił przekonać się, w jakim naprawdę stanie jest pianino. Ostatecznie, myślał, mógłbym wytłumić struny w ogóle i ćwiczyć na sucho. Zachował wprawdzie tyle sceptycyzmu, żeby pomyśleć, że jeśli – jak sugerowała czasami matka – zwariował, to, sądząc po cioci, nie był w tej rodzinie wyjątkiem. Ale zarazem widział teraz wyraźniej niż kiedykolwiek, że w jego występie na konkursie nie chodzi oczywiście o Chopina, nie chodzi nawet o niego i jego karierę – chodzi o matkę, o jej niespełnione marzenia, o sens jej życia. Ta świadomość zwaliła się na niego całym ciężarem, więc choć buntował się wewnętrznie, że nie wolno tak rozgrywać własnych problemów czyimś kosztem, po raz pierwszy dość chłodno przywitał się z Lilą i otworzył pokrywę klawiatury. Pierwsze dźwięki rozjęczały się rozpaczliwym fałszem, brzmiało to okropnie, jakby wynajął się do przygrywania dziwkom na Dzikim Zachodzie, albo i gorzej; żeby poprawić sobie humor, przeszedł do Joplina, Enterteiner w tej instrumentacji dawałby się jakoś słuchać, ale w środku skali nie działało kilka klawiszy, klekotały tylko głucho. Przerwał. W tym momencie do pokoju weszła Lila. Zdążyła się przebrać: miała na sobie letnią kremową sukienkę do połowy uda, mocno już znoszoną, jakby wydobytą z czasów dzieciństwa, sprzed wielu lat. Stanęła obok niego, a gdy cofnął się od pianina, zamknęła klawiaturę. Przysiadła na niej i, obiecująco uśmiechnięta, rozsunęła nogi. Nie miała nic pod spodem: pochylił się i zanurzył w niej twarz. Pachniała tam wanilią.

9

– Wanilią? – zapytałem. – To raczej niezwykły zapach.

Adam pokiwał ciężko głową. To było po tej nocy, gdy wypiliśmy najwięcej, za oknem już pojaśniało. Wtedy akurat siedzieliśmy u mnie.

– Masz rację – wybełkotał – ale ja dowiedziałem się o tym znacznie później. Ona akurat pachniała wanilią między nogami. Taka była, proszę ciebie.

Rozważałem przez chwilę ten zdumiewający fakt. Sięgnąłem po butelkę, ale poczułem, że to nie jest dobry pomysł.

– A dwa dni później były eliminacje.

– Eliminacje? To ty wziąłeś w nich udział?!

– Mhm. Wziąłem. Wiem od Lusi, że matka opowiadała w rodzinie inaczej. Wziąłem, wziąłem. Pary starczyło mi na dwa etapy. Technicznie byłem ciągle niezły, to nie był chyba taki problem, chociaż oczywiście, że się cofnąłem. Trochę. Ale w drugim etapie myślałem o czym innym. Rozumiesz? Wszystko fajnie, tylko bez duszy. Palcówka. I to scherzo, ono jakby przestało mi iść, jak chciałem. Kiedy schodziłem z estrady, podszedł do mnie profesor i zapytał tylko, bez agresji, raczej ze zdumieniem: „Panie Adamie, co się z panem dzieje?” Pewnie, gdyby się wstawił, puściliby mnie dalej, może to był tylko kryzys… Ale chyba nie chciał. Matka czujnie nie rozpowiadała, że gram, więc łatwo jej było opowiadać potem, że w ogóle nie podszedłem do eliminacji. Taki zbolały chciałem ją odwiedzić, kiedy już sprawdziłem, że nie ma mnie na liście. Zdaje się, że postanowiłem stawić temu czoło, powiedzieć jej to samemu. Już wiedziała. Przyjęła mnie w korytarzu i od drzwi zaczęła krzyczeć, obrzucała mnie najgorszymi wyrazami, o Lilce mówiła, że to dziwka, ale głównie chodziło jej o siebie, to było jak opętanie: że zmarnowałem jej życie, że zniszczyłem ją, że jestem podły… Mnie też wtedy coś opętało. Nawrzeszczałem na nią, że nigdy mnie nie kochała, że dręczyła mnie przez tyle lat dla własnej przyjemności i żeby odczepiła się wreszcie ode mnie, a kiedy wybuchnęła płaczem, nie mogłem na to patrzeć, więc trzasnąłem drzwiami i uciekłem. Zastałem Lilę w domu, choć to było przedpołudnie, i rozszlochałem się ze wstydu i wdzięczności, że jest. Odtajałem jakoś przy niej. W końcu, wydawało mi się, coś za coś: ostatecznie wybrałem część ważniejszą.

Zamilkł. Bawił się chwilę pustą butelką.

– Więc teraz już nic nam nie przeszkadzało. Tylko ci goście. Nazajutrz wyglądałem za nią, jak wychodziła z kamienicy, i zobaczyłem, że takich dwóch rusza za nią. Jakiś nowy i ten, którego już raz widziałem.

10

Więc teraz już nic im nie przeszkadzało. Kiedy tylko Lila wracała z pracy, zaczynał łasić się do niej, ocierając się o siebie szli razem do kuchni, gdzie gotowali we dwójkę – żądała, żeby przyprawiał wszystko, twierdząc, że sama, jak się wyrażała, ma „spaczony smak” – a potem lądowali w sypialni albo w łazience, gdzie kochając się, podniecali się towarzystwem swych zwielokrotnionych odbić. Czasem rozmawiali leniwie, Adam zapalał papierosa – wpadł wtedy w nałóg – i snuli plany jakichś dalekich wypraw, układali kolorowe historie o duchach i widmach albo pornograficzne wersje książek znanych z dzieciństwa; innym razem Lila wyciągała go na opowieści o jego rodzinie, które, gdy streścił już wszystko, co rzeczywiście wiedział, zaczął zmyślać ze swadą. Nikt nigdy do nich nie zadzwonił, telefon milczał i Adam dziwił się niekiedy, że Lila, która wyglądała mu z początku na osobę towarzyską, musi być w gruncie rzeczy zupełnie samotna. Miała tylko jego. I on miał tylko ją; po niepowodzeniu w eliminacjach nie chciał rozmawiać z kimkolwiek, kogo znał wcześniej, a kłótnia z matką zwolniła go w jego pojęciu z obowiązku telefonowania do rodziców. I znów się kochali, a kiedy świtało, Adam zapadał w sen, z którego budził się dobrze po południu, chyba że nie chcąc tracić ani chwili z towarzystwa dziewczyny, gramolił się rano z łóżka, wypijał kubek kawy zbożowej i dopiero gdy trzaskały za nią drzwi, szedł znowu spać. Czasem, kiedy czekał na jej powrót, przychodziło mu do głowy, że jego życie zmieniło się w rodzaj wegetacji, że przeobraził się w kochanego – co prawda – żigolaka, bo przecież nie zarabiał, to ona utrzymywała cały dom, ale gdy z rzadka poruszał ten temat, śmiała się, żeby się tym nie przejmował. W końcu, któregoś dnia, nie mogąc dojść z nim do ładu, bo wdał się w rozważania, że może zatrudni się w jakiejś knajpie albo domu kultury, tylko że nie chce tracić czasu, który mogliby spędzić razem, więc jednak nie, ale ta knajpa to niezły pomysł, chociaż z drugiej strony przypadkowe spotkanie z jakimiś ludźmi, których zna z akademii, byłoby krępujące, tyle że ona przecież na nich tyra w pojedynkę itd. – trwało to cały wieczór – z irytacją machnęła ręką w stronę regału stojącego w sypialni i powiedziała: „Otwórz barek i przestań nudzić”. Był przekonany, że każe mu przynieść alkohol, ale gdy uchylił drzwiczki, z barku wysypał się stos paczkowanych banknotów. Podniósł jeden plik: były to studolarówki. Co to jest? zapytał osłupiały. Cmoknęła zniecierpliwiona: Moje oszczędności, spadek po tacie, po babci, wygrałam w totolotka, daj mi wreszcie spokój – i schowała głowę w pościeli. Przysiadł na krawędzi łóżka, gładził ją długo po rozsypanych włosach; zdał sobie sprawę, że naprawdę niewiele o niej wie, i poczuł dreszcz zazdrości, zazdrości o przeszłość. Kiedyś o to zapytam, pomyślał. Choć mógłby to być błąd: Adam nie wątpił, że uległ fascynacji, która go unieruchomiła, przywiązała do kobiety, niezależnie od tego, czym się kiedyś zajmowała, kim była, co mu jeszcze zrobi. Wtedy jednak przestraszył się chyba na dobre, nazajutrz po jej wyjściu nie poszedł spać, tylko usiadł przy stoliczku, gdzie przyjęła go za pierwszym razem, i palił papierosa za papierosem, rozważając swoją sytuację. Musiał się czymś zająć. Już nie chodziło o zarobki, ale o odzyskanie choćby śladu suwerenności. Ze zdziwieniem pomyślał, że pod kontrolą matki był jednak jakimś ja, spętanym, niesamodzielnym, ale istniejącym; a teraz jakby go w ogóle nie było.

Zbliżał się wrzesień. Postanowił zacząć od jakichś robót domowych: wyjął z barku pieniądze, wymienił na złotówki i kupił farbę, żeby odmalować mieszkanie (ściany wyglądały coraz bardziej, jakby cierpiały na łuszczycę). Kiedy wracał z zakupami, przed kamienicą natknął się na Lilkę; zatrzymał ją przy skrzynce na listy, bo coś tam było; otworzyła ją niechętnie i oboje ze zdumieniem dostrzegli, że na kopercie jest jego nazwisko – z drugiej strony nie miała adresu zwrotnego. „Komuś mówiłeś, że tu mieszkasz?” – zapytała. Wzruszył ramionami i otworzył list: ze środka wysypały się wycinki z gazet. Przeglądał je, idąc po schodach: fotografia Pogorelicia, recenzja z recitalu Ewy Pobłockiej, artykuł wspomnieniowy o Glennie Gouldzie, ksero angielskiego tekstu o sukcesach Krystiana Zimermana. Głupi dowcip, powiedział z niechęcią, myśląc niejasno, że w jakiś sposób musi w to być zamieszana matka, choć gdyby naprawdę miała jego adres, napisałaby po prostu z wyrzutami, a nie bawiła się w anonimowe przesyłki. Czyżby w ten sposób chciał go zmobilizować któryś z kolegów? Albo Władek? Tak, Władek był z tego wszystkiego najbardziej prawdopodobny, zwłaszcza że nie kontaktowali się już więcej od czasu imprezy w Podkowie Leśnej. Daj, powiedziała Lilka, już w mieszkaniu: zabrała mu wycinki i wyrzuciła do śmieci.

Tak czy tak, zabrał się do malowania, kierując się książką Poradnik majsterkowicza, którą wypatrzył w księgarni. Kupił też Sto pięćdziesiąt łatwych potraw, żeby przygotowywać obiady, a że czegoś mu jeszcze brakowało, zaczął pisać wiersze. Były to zmysłowe zapisy ich nocy, wszystkie dedykowane Lilce, świadectwo – jak sobie to uprzytomnił po paru tygodniach – prawdziwej obsesji, bo w gruncie rzeczy pod nieobecność dziewczyny brał ją znowu, słowami, zwielokrotniał jak w lustrze, jeszcze raz uwodził (czy raczej: tym razem uwodził, bo realnie przecież został uwiedziony, teraz nie miał co do tego wątpliwości). W ten sposób odbudował choć trochę swoje osobne życie, zaczął wstawać razem z Lilą i pędzić dnie tak, żeby mieć jej o czym opowiedzieć, nie wikłać się, gdy rozmawiali, w ulotne fabułki i sagę rodziny, która rozrosła się tymczasem, mocą jego wyobraźni, w nieprzeliczone mrowie ciotek, wujków, kuzynów, dalszych krewnych i powinowatych. Zasypiali teraz wcześniej, zmęczeni nie tylko miłością, ale i całym przedpołudniem, spędzonym aktywnie. Przesyłki więcej nie przychodziły, a przynajmniej nie docierały do jego rąk; bo kiedyś zauważył, że w skrzynce jest nowy list – kluczyk miała ona – ale gdy wieczorem zapytał, co to było, zmieszana bąknęła, że do niej i że nieważne. I wtedy z jakąś dziwną pewnością pomyślał, że ochroniła go przed kolejnym anonimem.

O matce myślał rzadko, ale za to podwójnie, widząc naraz jej dwie twarze i sam rozszczepiając się na dwie osoby. Uważał, że jest cudowna i nadopiekuńcza, że robiła mu dość straszne rzeczy, ale to przecież z miłości, i że kiedyś jeszcze odbuduje z nią kontakt, ale na swoich zasadach, nie jej; a równocześnie przypominał sobie tamtą rozmowę w korytarzu, po nieudanych eliminacjach, i stawało się dla niego jasne, że kochała tylko swoje wyobrażenie na jego temat, że był jedynie wehikułem dla jej marzeń i że ten stopień egoizmu, jaki wykazała – bo przecież wtedy, gdy przegrał swój udział w ekipie, naprawdę jej potrzebował – zwalnia go z wszelkich synowskich obowiązków. Któregoś dnia stał tak nad telefonem, tłumacząc sobie, że nigdy się do niej nie odezwie, że skoro potraktowała go jak kogoś obcego, to już zawsze pozostanie obcy – gdy nagle zabrzmiał dzwonek. Drgnął, nigdy nie słyszał tutaj tego dźwięku. Po trzecim dzwonku podjął słuchawkę, prawie wierząc, że usłyszy jej głos. Ale zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego, bo z tamtej strony jakiś nieznajomy mężczyzna zapytał:

– Nie żal panu, że nie gra pan na fortepianie? – i rozległo się głuche szczęknięcie, połączenie zostało przerwane. Był początek września 1984.

– Słuchaj, jak dawno rozmawiałaś z Władkiem? – zapytał Adam, kiedy Lila wróciła z pracy.

– A co się stało?

– Wiesz, nie chcę rzucać kalumni, ale chyba tylko on może się domyślać, że tu mieszkam. Odebrałem dzisiaj jakiś idiotyczny telefon, trochę w tym sensie jak tamte listy – świadomie użył liczby mnogiej; nie zaprzeczyła.

– Kurwa – zaklęła tylko. – Ale to nie Władek, niemożliwe. Znam go zbyt dobrze. Tak, zadzwonię do niego zaraz.

Zmywając, słyszał tę rozmowę: „Cześć, Władek, co u ciebie? Aha. Aha. Tak, jestem z nim. No tak. Też mi przykro. Słuchaj, mamy kłopoty. Jakieś listy przyszły, z wycinkami o pianistach. Teraz telefony się zaczęły. Do Adama. Tak, do Adama. No przecież mówię, że mieszkamy razem. To wcale nie jest śmieszne. Może to i dobry pomysł. Cześć” – odłożyła słuchawkę.

– I?

Oparła się o kuchenkę. Wzruszyła ramionami.

– Mówi, żebyśmy spróbowali wystąpić o zmianę numeru.

– Po jednym telefonie? Bez sensu.

– Też tak myślę. Może nie zadzwoni więcej – mrugnęła do niego, ale wyglądała na zdenerwowaną. – W każdym razie to nie Władek. On jest poważnym panem, a to przecież jakieś gówniarstwo.

Chciał powiedzieć, żeby go pocałowała, ale w tym momencie odbita od talerza kropla prysnęła mu do oka; musiała nieść ze sobą jakiś paproch, bo kiedy zaczął trzeć powiekę, poczuł ból, popłynęły mu łzy.

– Pomóż mi – poprosił, ale stała nieporuszona. No pomóż mi – warknął. Ja nie potrafię – usłyszał – boję się, spróbuj przemyć. Pobiegł do łazienki, przyniosła mu łyżkę do zupy. Spróbuj tym – powiedziała. Co, mam sobie wyjąć to oko? – zapytał ze złością, odsunął ją, podwinął powiekę, przemywał ją garściami wody, po jakimś czasie przyniosło mu to ulgę. Spojrzał z pretensją:

– No wiesz, na samarytankę nie bardzo się nadajesz.

Wyglądała na skruszoną.

– Przepraszam – przytuliła się do niego. – Nie jestem pewna swoich palców. Wybacz.

Zaczął oglądać jej dłonie uważnie, już po chwili była to zabawa, chichocząc zaciskała pięści, otwierał je językiem, lizał perłowe paznokcie, znowu jej pożądał, nie opierała mu się. Samarytanka może nie, przeleciało mu przez głowę, gdy spojrzał w lustro, ale Sulamitka tak, bardzo.

Następnego dnia była sobota, więc zaproponował jej spacer, wypatrzywszy na planie Warszawy, że nie tak daleko, kilka przystanków w głąb Woli, znajdował się jakiś park, którego nie znał. Nie zapytała, czemu nie do Łazienek albo na Starówkę; może zdawała sobie sprawę, że nie ma ochoty odwiedzać miejsc, gdzie łatwo mu będzie napatoczyć się na jakichś dawniejszych znajomych. Na rogu Wolskiej i Elekcyjnej rozpościerały się wielkie zieleńce, szli przez nie wolno, oglądając resztki basenów czy kaskad, które najwidoczniej zbudowano za Gierka, w charakterystycznej estetyce lat siedemdziesiątych (betonowe prostopadłościenne podmurówki, niebieskie kafelki) i zapewne nigdy nie napełniono wodą. Bujnie pleniły się tutaj chwasty, rozsadzając glazurę, szczerbiąc beton, pokrywając wszystko zielonym kożuchem. Zerwał się wiatr; Adam odwrócił się gwałtownie, żeby zapiąć kurtkę, która rozłopotała mu się na obie strony, poderwana podmuchem, i nagle w odległości kilkudziesięciu kroków zobaczył znowu tamtego faceta, który – jak mu się zdawało – chodził parokrotnie za Lilą. Zrobiło mu się zimno.

– Lilu – przytulił się do niej – nie chciałbym, żebyś miała mnie za wariata, ale… czy ty znasz tego mężczyznę, który za nami idzie? Tylko obejrzyj się dyskretnie.

– Którego? – zapytała. Adam spojrzał za siebie i szukał go przez chwilę. Wreszcie dostrzegł: gość skręcił w prostopadłą alejkę i szybkim krokiem szedł w stronę Elekcyjnej.

– O, tam.

– Nie. Dlaczego pytasz?

Zastanawiał się, co powiedzieć. Nie chciał jej straszyć. Ale z drugiej strony, jeśli się nie mylił, może powinna była być ostrożniejsza, cokolwiek to miało znaczyć. Tamten szedł teraz wzdłuż ulicy, równolegle z nimi.

– Ja wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale wydaje mi się, że widziałem go kilkakrotnie. Tak jakby się tobą interesował. Anonimowy adorator.

– Przerażasz mnie.

– Przepraszam, może to złudzenie – ale był przecież pewny. – Wiesz co, jak jutro pójdziesz do pracy, wyjdę za tobą. Jeśli go spotkam, złapię go za kołnierz i dam mu w ryj.

– Nie wdawaj się w żadne awantury, daj spokój.

– Co: daj spokój? Mojej kobiety nie będzie prześladował jakiś zboczeniec – poczuł nagle złość. Ale kiedyś było ich dwóch, przeleciało mu przez głowę. Wiało coraz mocniej, więc zawrócili i poszli do tramwaju.

Jerzy Sosnowski: Apokryf Agłai
W.A.B., 2001