Proces.

Dzień pierwszy

Malinda weszła do komnaty z wysoko uniesioną brodą, poruszając energicznie ramionami. Szła szybko, zmierzając prosto na wielkiego inkwizytora, jakby zamierzała go udusić. Gdy strażnicy przyśpieszyli kroku, by za nią nadążyć, rozległ się stukot uderzających o kamienną posadzkę obcasów oraz szczęk metalu. Ruchy utrudniały im piki i napierśniki, a do tego żaden z nich nie dorównywał jej wzrostem.

Komnata Chorągwi w Bastionie była stara i obskurna. Ze swymi ścianami z gołych kamieni i podłogą z desek nawet w najpogodniejsze dni przypominała posępną stodołę. W ten wietrzny, wiosenny poranek podmuch unosił z kominka białe obłoki i poruszał poczerniałymi od sadzy strzępami starożytnych flag, zawieszonych wysoko na krokwiach. Setka lamp i kandelabrów budziła tylko słaby błysk w wytwornych strojach dygnitarzy, którzy zasiadali za przykrytymi szkarłatnymi narzutami stołami. Szereg trzynastu członków komisji zajmował niemal całą szerokość sali. Centralne miejsce przypadło wielkiemu inkwizytorowi. Proste, pozbawione ozdób krzesło ustawione pośrodku sali było zapewne przeznaczone dla Malindy, wyminęła je jednak i zatrzymała się dopiero przed stołem, naprzeciwko tego okropnego starucha. Zbrojni stanęli tuż za nią i na moment zapadła cisza.