5. Sierpień

Sierpień – trzydzieści jeden odmian tego samego dnia. Wstaję, śniadanie, o dziewiątej do roboty, czyli w dyby komputera. Do czwartej, piątej pisanie scenariusza Miasteczka, potem spacer, odmóżdżenie, telewizja. Po dniu pisania nie mam siły czytać, nienawidzę literek. Nie narzekam: żyję. W wrześniu zatrzasnę komputer i będę wolna. Nie będę musiała skrobać nic do gazet, spieszyć się z książką.

Planujemy wrześniowe wakacje. Całe lato pracowaliśmy albo “chorowaliśmy”. Namawiam Piotra na Ocean Indyjski. Nie jesteśmy jednak w stanie lecieć pół dnia. Po więcej niż czterech godzinach w samolocie mam ochotę wyć, a Pietuszka przegryźć uszczelki okien.

Wymyślam przesiadki. Chciałabym zobaczyć Izrael, Piotr nie widział Katmandu, celem byłaby północna Australia. Nic z tego, mój rozważny Pietuszkin wylicza: ile wydamy. Poza tym on ma tylko dwa tygodnie urlopu. Wybieramy Grecję: blisko, ciepło i nie trzeba siedzieć na plaży, jest co zwiedzać.

Sięgnęłam ledwo przytomnie po coś do zjedzenia, gapiąc się w komputer. Ugryzłam trochę zielonego pomidora. Zanim zdążyłam go połknąć, poczułam mdłości. Taki pomidor może być mordercą. Przeszłam na suchy chleb i herbatę. Po dwóch dniach nadal to samo: głód, mdłości. Nic nie boli, ale skąd mogę wiedzieć, jak boli woreczek żółciowy albo trzustka. Pietuszka doprowadzony do rozpaczy:

– Wyrzuć te zioła, diety! Zacznij jeść, zagłodziłaś się i masz efekt.

Wyrzucam. Niewiele pomaga.

Chodzimy wieczorami na grzyby. Borowiki z bajki, do kolan. Łażąc za Pietuszką nauczyłam się odróżniać prawdziwki: kapelusz niby dobrze wypieczona bułeczka. Są różne odmiany borowików: te jaśniejsze przy jeziorze, i te z pokrzywionymi nóżkami pod górą. Lgną do ludzi, wyłażą na ścieżki, nie siedzą gdzieś w głębi lasu. Zbieram grzyby, staram się zapomnieć o mdłościach, gorączce. Do lekarza pójdę za tydzień w Polsce. Teraz nie mam czasu muszę skończyć scenariusz Miasteczka. Produkcja pilnuje terminów, nie ma zmiłuj się.

Nocą wydzwaniam po znajomych, próbując dowiedzieć się, co ma takie mdlące objawy.

– Kochana, przepracowałaś się. To się nazywa wypalenie – uważa moja dentystka pracoholiczka – Pewnego dnia budzisz się i nie możesz ruszyć ręką. Pół Szwecji na to choruje.

– Ale ja mogę harować od rana do nocy.

– Tak ci się tylko wydaje, im jesteś starsza… nadchodzi taki dzień… pstryk i koniec.

Beata natomiast twierdzi, że jestem w ciąży.

– Eeee, po pierwsze niemożliwe, po drugie mdli cały dzień, nie tylko rano, i ta jasnowidzka powiedziała… dopiero za dwa lata… pamiętasz, wszystko co powiedziała sprawdziło się.

– To co ci jest?

– Beata, nie wiem, w życiu się tak nie czułam. Połączenie żółtaczki ze świrem. Kładę się spać o dziewiątej, kładę… padam jak kłoda. Nie mam siły chodzić, gorączka, dziwna gorączka, na termometrze nie dociąga do 37. O, wiesz, przedwczoraj byliśmy w Ikei, kupiliśmy doniczki i kanapę. Co spojrzę na tę doniczkę, to mi niedobrze. W ogóle nie mogę patrzeć na nieładne rzeczy, bo prawie puszczam pawia. A ta kanapa… truje mnie. Wydziela dziwny zapach, chemia. W sklepie nie śmierdziała.

– Piotr też czuje?

– Nie. Psychoza? Zwariowałam?

– No, kiedyś trzeba było.

– Nie śmiej się. Nasz kolorowy domek zrobił się obrzydliwy jakby przysypał go popiół. Nic nie mówię Piotrowi, ale liczę dni do wyjazdu do Polski, bo ja tu zwariuję. Bolą mnie rzeczy.

– Chodź na spacery, nie siedź ciągle przy komputerze.

– Gdzie mam iść? W lesie śmierdzą grzyby, też się na mnie uwzięły. Sam obrazek grzyba doprowadza mnie do torsji.

– Oj.

– I jestem nieszczęśliwa, a Piotr myśli że mi tu źle, że odechciało mi się…

– Przyjeżdżaj jak najszybciej do Polski, coś wykombinujemy.

– Nie mógł cię zatruć maleńki pomidor… na tyle dni? To stres, znam cię – wersja Pietuszki.

Akurat: w stresie walnę talerzem o ścianę, ale nie położę się, jęcząc, że nie mam siły żyć. “Stres”: takie kawałki to może opowiadać swoim pacjentom.

– Skończysz scenariusz, rozluźnisz się i przejdzie. Jesteś przed okresem, puchniesz i masz świrka, normalne. Pojedziemy do antropozofów, rozerwiesz się – wsadza mnie w samochód.

Jedziemy na skróty przez Ciemną Wyspę. Kawiarnia antropozofów zamknięta. Ich drewniana siedziba – stodoła pomalowana pastelowymi farbkami – zalatuje mi podejrzanie: gnijący niebieski, a pomarańczowy zbutwiał w zielony. Wracamy do domu. Mijamy stację, Pietuszkę bierze benzynę. Przechodzi dzieciak z hot dogiem. Mam ochotę mu go wyrwać.

– Piotr, ile tu kosztuje kiełbasa na ciepło?

– Dychę … Dziecinna jesteś, co zobaczysz, do buzi. Przecież nie jesz mięsa, rozchorujesz się po ścierwie.

– Zjadłabym… Ale jest już po ósmej… nie mogę, zaszkodzi wątrobie pracującej do szóstej…

Dość, rano szukam testu ciążowego. Zaraz kontrolna wizyta u ginekologa. Na wszelki wypadek, gdyby pytał o ciążę… zawsze pod koniec miesiąca mogę być… Dzisiaj powinnam dostać okres, już zaczynam cierpieć. Trudno mi powiedzieć: mdłości czy skurcze. Pietuszka wchodzi do łazienki, kiedy obsikuję tester. Żaden tam karteluszek w plastiku. Designerski bolid, rolls royce w klasie testów ciążowych. Pietuszka stuka się w głowę:

– Czysta marnacja i babska ciekawość – kładzie się znowu do łóżka.

Prawda, zużyłam już tyle testów… Znam swoje ciało na pamięć, każdy objaw, ale nie używając żadnych anty- i spiralnych pułapek na dzieci… muszę mieć pewność. Zwłaszcza że biorę leki na serce, zabronione w czasie ciąży…

W pierwszym okienku pojawia się powoli niebieska kreska, aha, potwierdzenie, test działa. W drugim okienku… jak zawsze będzie pudło, czerwony minusik… czekam… kropelka wsiąka i zabarwia się na niebiesko. Bzdura. Czytam instrukcję. “Oceanic Blue: Pojawienie się pierwszej niebieskiej kreski oznacza ciążę. Druga niebieska kreska potwierdza prawidłowość testu. Wynik: 99, 9% pewności”. Trzymam w dwóch palcach plastikowy bolid, na ręku wylądowało mi UFO.

– Piotr!!!

– No co?

– Jestem w ciąży.

Pietuszka wybiega z sypialni.

– Pomyliłaś się, pokaż…

Aha, pomyliłam się, ale wcześniej. Teraz jestem na niebiesko.

– Zgadza się dupcik, jesteśmy w ciąży – Piotr stuka w tester, kreska nie znika, robi się prawie granatowa.

– Jak to? Teraz? Euaaa – coś bredzę. Zaczynam się trząść, śmiać, płakać.

To wszystko zmieni, w cudowny sposób, ale… Dziecko? Kiedyś, później, w tak odległej, przyszłości, że prawie w innym wymiarze, nierealnie. Całujemy się, przytulamy ze strachu. Dziecko. Sami jesteśmy przerażonymi dziećmi. Idziemy do łóżka i kochamy się, dotykając ostrożnie, jakbyśmy byli ze sobą pierwszy raz: “Mama, tata”. Budzi nas zegarek nastawiony na pierwszą. O drugiej musimy być w Sztokholmie, w przychodni. Pędzimy do wozu, ubierając się po drodze.

– Pani doktor, chyba jestem w ciąży, chyba czwarty tydzień – zęby mi klekoczą, nie mogę trafić nogą w imadło ginekologiczne.

– Na pewno – nie ma wątpliwości. – Zmiany w szyjce macicy, zobaczymy obrazek.

– Chce pan popatrzeć?

Piotr podchodzi do USG. Wychylam się z fotela, zamiast śniegu widzę na ekranie jakiś kształt. Zarys główki. Wstrząsane pospiesznym biciem serca wrzecionko, tkające nitki życia. Obraz rozmazuje się we łzach. Pietuszka łapie mnie za zsuwającą się skarpetkę i ściska stopę.

– Jeden centymetr, siódmy tydzień – doktor wyciąga z USG biało-czarne zdjęcie z wymierzonym komputerowo maleństwem. Nie mogę uwierzyć: jeszcze kilka godzin temu Go nie było. Teraz ma pierwszą w życiu fotografię.

– Siódmy tydzień? Niemożliwe – wstaję z fotela. Przeglądam swój kalendarz, cyferki dzielą się i mnożą. – Równo cztery tygodnie temu był okres, trochę wcześniej niż zawsze…

– To nie okres. Krwawienie wzięło się z wszczepienia embrionu w macicę. Dwa tygodnie po zapłodnieniu. Była pani zdenerwowana operacją i stąd wcześniejsze jajeczkowanie.

Jestem nagle zupełnie bezradna. Mam w sobie coś, kogoś kto właśnie wylądował z kosmosu, czy od Pana Boga, albo zalągł się z genów. Mały człowiek, zawieszony na drgającej strunie życia. Nie czuję Go, a on i tak tam sobie jest, wykluwa się z mojego ciała. Wybuchł wszechświat, rozrastający się na miliardy komórek.

Doktor wypisuje papierki, umawia na badania, wylicza datę porodu – połowa kwietnia.
Poród? W tym momencie jest poród, dziecko pojawiło się przed chwilą.

7 tydzień:

Embrion rośnie milimetr dziennie. Pod koniec tygodnia będzie mierzył 11-13 milimetrów. W każdej minucie powstaje w nim 100 000 komórek nerwowych. Mózg zaczyna się dzielić na półkule. Oczy przemieszczają się na przód głowy. Zaczyna ruszać ramionami (Ciąża. 40 kolejnych tygodni).*

Jeśli czujesz mdłości, miej przy sobie suchary i pogryzaj, zwłaszcza przed porannym wstaniem.

W domu przesłuchanie:

– Masz już dzieci i nie zorientowałeś się, że jestem w ciąży?

– Każda ciąża jest inna… A ty, taka wyczulona na swoje ciało, nie zauważyłaś?

– Myślałam, że się zatrułam… I co teraz będzie?

– Nic, weźmiemy ślub – słyszę zgrzyt pięknego prezentu do tortur.

– Ale po co? Pietuszka…

– Żebyś się czuła pewniej, ludzie się pobierają, kiedy jest dziecko.

Idę do lasu swoją parokilometrową trasą. Gadam do siebie, do Niego. Opowiadam o fajnym świecie (tylko czemu płaczę?), że się Go nie spodziewaliśmy, ale czekamy. Głaszczę całkiem płaski brzuch. Przelatują mi przez głowę “myśli tragikomiczne”: nie jestem ślepą uliczką ewolucji. Urodzę dziecko, jak tyle kobiet i samic przede mną. Miliony lat ewolucji buzuje w mojej macicy. Próbuję sobie wyobrazić poród. Nie boję się. Przy porodzie nie traci się z bólu świadomości. Tak to sobie wymyśliła natura, a przecież przy okresie (także skurcze, tyle że mniejsze) kilka razy zemdlałam. Więc będzie mniej bolało. Tylko czym przeć? Napinam się, nie czuję tam żadnych mięśni. Mam czas, prawie pół roku, może coś się wytrenuje, urośnie. Siadam pod drzewem, jestem za słaba, żeby iść dalej. Niedawno, trzy miesiące temu, biegałam tędy po kilka kilometrów bez przystanku, bez zmęczenia. Las śmierdzi grzybami. Dostaję mdłości. Dlaczego rośnięcie musi być tak męczące? Miliony nowych komórek dziennie, mała trująca fabryka, dymiąca hormonami. Maleństwo, mam nadzieję, że ty się tak nie czujesz: jesteś całkiem nowiutki, “nieużywany”. Wyobrażam sobie po buddyjsku Twoje pierwsze chwile, kiedy biała kropla Piotra zlała się z moją czerwoną i powstało biało-czerwone bindu, to, co będzie na dnie Twojego serca i co rozpuści się na końcu, kiedy… przestanie ono bić. Na obrazie “Jezu, ufam Tobie” według wizji świętej Faustyny z serca Chrystusa wychodzą też dwa promienie: biały i czerwony. Twoje czarnobiałe serduszko z USG szamotało się tak pospiesznie do życia.

Myślę o swojej śmierci, trochę z żalem: nie da się już wyjść po angielsku, zostawię tutaj część mnie – Ciebie. Nie chcę Ci zrobić krzywdy. Nie wzięłam dzisiaj leków na serce, gdybym wiedziała, nie jadłabym ich już od miesiąca.

Zmywam naczynia, zachodzące słońce buszuje po schnących talerzach. Wylizuje resztki światła. Patrzę w kąt kuchni, na aborygeński obraz przy oknie, mój prywatny totem z Australii. “Duch deszczu” i dobry duch domu z białą głową kosmity, najeżoną czarnymi antenkami na żółtym tle. Z wrażenia upuszczam mokry talerz.

– Co jest? – Pietuszka zagląda z tarasu. Nie, jeszcze nie to, o czym opowiadał: słynna niezgrabność i roztargnienie kobiet w ciąży.

– Widzisz? – pokazuję “Ducha deszczu”. – Zaszłam w ciążę po australijsku.

– Niby jak? Bumerangiem?

– Aborygenki wierzyły, że dziecko wchodzi do brzucha po zjedzeniu owocu.

– Aaa, ten słynny zielony pomidor?

– Ja się im już nie dziwię, też myślałam, że od niego dostałam mdłości.

Niedzielny ranek. Budzimy się o siódmej i pakujemy piknikowy koszyk. Przywykli od pokoleń do konspiry, przemykamy się cichcem przez podwórko na parking. Uciekamy przed plemienno-wikingowską wspólnotą, która zarządziła niedzielne sprzątanie osiedla. Godzina zamiatania, zbierania liści i pół dnia na pogwarki, picie kawy ugotowanej przez miejscowe staruszki. Wódz – nasz śmieciarz, stanie koło pralni wsparty o grabie i będzie przemawiał, godzinę, dwie. Tutejsi nie przeżyli czynów społecznych PRL-u, nie zrozumieją wstrętu do stadnej pracy i zabawy. Ukarzą nas za ucieczkę niemówieniem przez jakiś czas “Dzieńdoberek”, trudno.

Jedziemy do Uppsali, do katedry. Odprasowany na kancik gotyk, zapięty pod szyję biały gorset kolumn. Piotr modli się przed relikwiami Świętej Brygidy, patronki Europy, matki ośmiorga dzieci. Ma z nią własne porachunki. Próbuję się też modlić, ale zaczynam płakać. Prawie łkać. Zakładam czarne słoneczne okulary, głupawe w ciemnym kościele. Na szczęście wycieczka Włochów, szwendająca się po katedrze, też ma czarne okulary.

Zaczyna się msza. Siadamy w ławce. Po prawej stronie sarkofag Swedenborga. Pamiętając jego wizje boskich orgii, świntuszenia i chędożenia cycatej boskiej mądrości, nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego pochowano go na tym szwedzkim protestanckim Wawelu. W ławce przed nami rozmodlony pastor z horrorów: siwe, rozwiane włosy i nienawistne charczenie psalmów. Obok chyba drugi pastor albo inspicjent: mówi do siebie, zapisując w zeszyciku Ewangelię, kazanie, modlitwy. Do tego prawdziwa pastorowa, wyśpiewująca przy ołtarzu cienkim głosikiem psalmy. Gotyckie katedry nie były budowane dla popiskujących kobiet-księży. Ta msza w prawie pustej katedrze z kilkoma wariatami i Swedenborgiem przypomina szalone obrzędy. Nie wysiedzę do końca. Piotr zamiast przyklęknąć kłania się, wychodzimy.

Szukamy legowiska w lesie. Tną nas komary i mrówki. Wracamy do Sztokholmu. Tutaj obłazi nas słońce i zimny wiatr. Jest już mi obojętne, nie mam siły. Leżymy pod drzewem w parku. Z daleka słychać autostradę. Pierwszy wolny dzień od miesiąca, nie muszę pisać scenariusza Miasteczka. Próbuję nie rzygać. Zostaniemy tutaj do wieczora, aż skrupulatni wikingowie skończą sprzątać nasze podwórko. Wtedy będzie można bezpiecznie wrócić zgodnie z potocznym powiedzeniem “Kusten ar klar” (wybrzeże jest czyste), wziętym pewnie ze staroszwedzkiego języka morskich łupieżców.

Nocą w sypialni słyszę głos, ze mnie: “Mamusiu!”. Piotr w pokoju obok ogląda telewizję, jestem sama. Jeszcze odróżniam halucynacje od realności, na pewno słyszałam wołanie. Piotr nie wierzy, gasi mi światło, zawija w kołdrę i radzi odpocząć. Ktoś powiedział do mnie “Mamusiu!” Ten zaledwie centymetr z bijącym serduszkiem.

Rozpieszczam Go, podjadając sery, owoce, podgryzam nawet kiełbasę. Przez dwa miesiące zwalczałam cztery centymetry czegoś, co rozpanoszyło się w środku mnie. Wyobrażałam sobie, jak maleje, znika. Teraz szykuję miejsce na ten Centymetr, rozrastający się w brzuchu, głowie, mojej przyszłości.

7. Koniec sierpnia

8 tydzień:

Dziecko jest wielkości ziarna fasoli 14-20 mm. Na twarzy widać dziurki nosa. Tworzą się uszy. Palce są jeszcze ukryte w fałdach skóry. W sercu rozwijają się zastawki. Doskonalą się płuca.

O trzeciej kończę pisać ostatnią stronę Miasteczka, cudem zdążyłam. O czwartej na lotnisko. Żegnamy się, Pietuszka żegna nas dwoje: “Dbaj o Polę”. Upieram się, że będzie Nana albo Lula.

– Ty wybrałeś nazwisko, zostaw mi imię.

– Żadna Lula.

– A Pola to ma na pewno przylizane jasne włosy, przedziałek pośrodku i perkalową sukienkę – wybrzydzam.

– Właśnie, od razu się ją widzi.

– Przegadamy – wiem, nikomu nie podoba się Lula, może uda mi się z Naną, mamy na to pół roku. Jeżeli będzie chłopiec – też jak najprościej: Teo.

Pietuszka wyczuwa dziewczynkę.

Celnik przegania nas do wyrysowanej na podłodze zagrody z żółtym napisem PUSS – całowalnik. Natychmiast przechodzi nam czułe natchnienie.

Do odlotu zostało pół godziny. Z baru przepłoszył mnie papierosowy dym. Łażę po zatłoczonym korytarzu, chroniąc się przed buchającymi z free shopu perfumami. Jest kącik dla palaczy, dla zjadaczy sushi, a nie ma bezwonnego kąta dla takich psów jak ja. Wyczuwam cienie zapachów, ich prawdziwe intencje ukryte pod kwiatowym bukietem perfum. Słodkości ulatują z flakonów szybciej niż z obietnic pijaka i zostaje to, co na dnie – alkohol. Nie wiem, gdzie się schować. Z nosa pocieknie mi zaraz krew. Perfumowany smród przeżarł gardło.

Nie tak dawno potrafiłam zamykać oczy i wyobrażać sobie przestrzeń zapachu – jego pofałdowanie, przezroczystość. Wydrążenie suchego aromatu kandyzowanych gruszek albo śliwek. Issaye Miyake były nagrzane słońcem, Shalimar miało falującą powierzchnię aksamitu. CK ONE oddalało się zawsze na wyciągnięcie dłoni, nie dało się dotknąć. Perfumy były samotne, od razu dorosłe i miały tylko wspomnienia (zapachów).

Dla mnie są też wspomnieniem zmysłu, który stał się nagle najważniejszy. Po co mi ten monstrualny węch? Żeby odróżnić miligramy starego jedzenia i nie zatruć nimi dziecka? Uciekać od niby bezwonnych plastików, parujących chemią?

Powonienie było pierwszym uczuciem, gnieżdżącym się w starym, gadzim mózgu i pamięcią tego, co dobre albo złe. Każdy aromat ożywia wspomnienia schowane pod nową korą ludzkiego mózgu. Nie sposób opisać zapachu – jest najwcześniejszą emocją z czasów, gdy nie znaliśmy słów. Czy dlatego zamiast ludzkiego nosa muszę mieć w ciąży węch gada, płaza, polującego drapieżnika, bo noszę w sobie kijankę embrionu, ogoniastego stworka, powtarzającego mordęgę ewolucji? Na początku mój brzuch był oceanicznym akwarium, potem terrarium. Czy dzisiaj jestem gadzią matką? Matką jaszczurką albo węszącym małym ssakiem. Ćwiczę zwierzęcy instynkt macierzyństwa aż do zostania ludzką mamą? A kiedy powstaje dusza? Przed ogonem i płetwami, czy po? Dla świętego Tomasza poczęcie nie było jednoczesne ze stworzeniem ludzkiej istoty obdarzonej duszą. Ona wcielała się w człowieka później, jeszcze później w dziewczynkę.

O ile pamiętam, Stwórca ożywił Adama, wdychając mu duszę przez nos. Nie ducha, ale jedną z dusz, zwaną Nefesz, tę uwikłaną w ciało, siłę życiową wspólną wszystkim zwierzętom. Stąd bezbronność mojego nosa, przez który Bóg przetacza Ci odwieczny oddech zwierzaczkowego życia – Nefesz? Zakrywam twarz chustką i robię głęboki wdech, idąc po cuchnącej plastikiem wykładzinie do samolotu. Czuć trochę paliwo. Dopiero na wysokości dziesięciu kilometrów, gdy powietrze nie wciska mi do nosa wszystkich zapachów, mogę odetchnąć. Minęły mdłości, jestem znowu jak dawniej, przygłuchą od zmiany ciśnienia, przyślepą (wyjmuję wysychające szkła kontaktowe), pozbawioną węchu sobą.

Z Okęcia prosto do Holidaya. Zmierzch, koniec lata. W hotelu ciągle ta sama klimatyzowana pora roku. Proszę pokój “dla pilotów” (lądujących tu tylko, żeby się przespać) – hasło, po którym nie trzeba wyliczać, że ma być cicho, nie od ulicy, wysoko.

Chleba! Chleba! Ja tu za polskim chlebem. Szwedzi, biedny naród, nie znają zapachu piekarni, świeżego, prawdziwego chlebka. Udaje mi się wyżebrać kromkę w hotelowej kawiarni tuż przed zamknięciem. Zasypiam, ssąc chrupką skórkę przy migoczącym w telewizji Człowieku z żelaza. Jak kombatant chciałabym powiedzieć: “Tacy byliśmy młodzi: No i co? Skoro Człowiek z …, to jutro kończy się sierpień. Jedyne, z czym po latach kojarzy się “Solidarność”, z kalendarzem.

Manuela Gretkowska:Polka

W.A.B., 2001