Niewykluczone, że jest to całkiem niezła powieść sensacyjno – fantastyczna. Ma dość wartką, nieźle pomyślaną akcję. Czytelnik nie w każdym momencie jest w stanie przewidzieć jej zwroty.

Pomysł umiejscowienia mitycznej Atlantydy na jednym z istniejących kontynentów został zgrabnie zaprezentowany. Odrodzenie ideologii faszystowskiej nadal straszy widmem zagłady naszego świata, choć wiadomo, że w powieści, w której głównym bohaterem jest niezniszczalny płetwonurek Dirk Pitt, do ostatecznej katastrofy dojść nie może. Jest to tym bardziej niemożliwe, że autor zapowiada kolejne tomy ze swoim ulubionym herosem. Zaprawdę, nie wykluczam, że czytanie tej powieści może być całkiem przyzwoitą rozrywką. Pod warunkiem wszakże, że będzie się ją czytało w oryginale.

Paweł Wieczorek, który zajął się przełożeniem Atlantydy… na polski, nie popisał się szczególnym wyczuciem językowym. Nie chce mi się wierzyć, że bohaterowie porozumiewają się w wersji oryginalnej kompletnie niezindywidualizowanym językiem, a jeśli, nie daj Bóg, zaczynają dyskutować na tematy naukowe, przerzucają się suchymi definicjami podręcznikowymi, żywcem przepisanymi z przedpotopowych książek do liceum.

Jeśli wspomnę o wcale nierzadkich niezręcznościach językowych typu: “kierowca wykierował”, “planeta rodzwoniła się jak dzwon”, to będę musiała mocno gryźć się w pióro, by nie napisać, że mamy do czynienia z tzw., że użyję brutalnego, lecz celnego określenia, tłumoczeniem. Cóż, najwyraźniej wydawca chciał zdążyć z publikacją przed wizytą Cusslera w Polsce (w połowie września), a pośpiech nie wyszedł powieści na dobre.

Może kolejna, której przekład zapowiadany jest na wiosnę przyszłego roku, ukaże się w nieco lepszym stanie i zapewni czytelnikom więcej satysfakcji. Oby.

AMBER, 2000

zobacz nasz wywiad z Clive’m Cusslerem

Magdalena Walusiak

22 września 2000