To był marzec, a może koniec lutego: nijaka pora roku, mokra i rozmazana, kiedy nic jeszcze nie zapowiada wiosennego ożywienia, a po Gwiazdce nie zostało nawet najodleglejsze wspomnienie. Siedzieliśmy z Lidką przy kolacji, gapiąc się w telewizor. Żadnemu z nas nie chciało się gadać, w każdym razie na pewno nie mnie, ale chyba i jej, choć między sportem a pogodą zauważyłem kątem oka jej rozżalone spojrzenie. Kęsy kanapki z żółtym serem i papryką rosły mi w ustach, właściwie najlepiej byłoby pójść zaraz spać, ale przecież tak się nie robi, nie o tej porze; a pustka nadchodzących kilku godzin była porażająca. Sięgnąłem po gazetę, co jest po dzienniku?, zapytałem, nic, już sprawdzałam, odpowiedziała Lidka. Rzeczywiście, nie było nic, co by się chciało obejrzeć; nic, na co ochotę można byłoby sobie bodaj wmówić. Wysłuchaliśmy zatem, że jutro spodziewane są dalsze opady deszczu ze śniegiem, że na Suwalszczyźnie temperatura minus cztery, w centrum około zera, wiatr słaby i umiarkowany z kierunków wschodnich – i kiedy zaczęły się reklamy, wyłączyłem z westchnieniem telewizor. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko ciche pobrzękiwanie naszych obrączek o ucha filiżanek, chrzęst gryzionej papryki, cichy bulgot przełykanej herbaty. A w ogóle to jak dzień? – zapytałem w końcu nieco drewnianym głosem, z którego miało wynikać, że ogólnie kocham moją żonę, ale nie spodziewam się po jej odpowiedzi szczególnych rewelacji. Cicho! – odpowiedziała.

Podniosłem głowę, zdziwiony, bo nie wydawało mi się, by moje pytanie, zadawane zresztą od wielu wieczorów, usprawiedliwiało właśnie dzisiaj tak obcesową reakcję – ale Lidka, pochylona nad stołem, ze zmarszczonymi brwiami, patrzyła za moje plecy, w stronę ciemnego przedpokoju, więc zrozumiałem, że dzieje się tam coś interesującego i też zacząłem nasłuchiwać. Na tle szumiących monotonnie samochodów z pobliskiej ulicy i postękiwania windy coś zakwiliło żałośnie, i jeszcze raz. Dziecko? – próbowała zgadnąć. Nie był to najszczęśliwszy temat do ewentualnej konwersacji, dziecko? Na schodach? – odparłem zatem, wzruszając ramionami. Pewnie jakieś zwierzę. Lidka popatrzyła na mnie, chyba pierwszy raz dzisiaj zetknęliśmy się oczami: jakie zwierzę, ni to stwierdziła, ni to zapytała, przecież płacze.

Uświadomiłem sobie, że siedząc dalej zostanę za chwilę potworem bez serca, więc podniosłem się i ruszyłem do drzwi. Prawdopodobieństwo, że ktoś nam podrzucił na słomiankę niemowlaka było niewielkie, trzeba było uciąć kwestię jak najszybciej i wrócić do kanapki z żółtym serem. Odciągnąłem zasuwkę, nacisnąłem klamkę, a że na klatce panowały ciemności, zrobiłem parę kroków do przełącznika. Rozejrzałem się. Było pusto i cicho, tylko gdzieś z oddali zabrzęczał echem dżingiel bloku reklamowego telewizyjnej Jedynki.

Ale gdy chciałem wejść z powrotem do mieszkania – zobaczyłem go. Stał na środku przedpokoju, hipnotyzując wzrokiem Lidkę, która wpatrywała się w niego z niedowierzaniem i zachwytem. Sterczący czarny ogon drżał lekko, czarne ciałko z rudym prawym uchem dygotało, jakby niepewne, czmychać czy iść dalej. Kot obejrzał się na mnie i usiadł, starannie zawijając ogon na przednie łapki. W piersiach charkotało mu coś, nie wiem: chorobliwie czy miłośnie.

– Czyj ty jesteś? – zapytała Lidka jakimś dziwnym głosem: melodyjnym i słodkim.

Domyślałem się już, że nasz. Nie wiedziałem jeszcze, kogo tak naprawdę wpuściłem tego wieczora do domu.

*

Był osłabiony, ale szybko dochodził do siebie. Bez przekonania rozwiesiłem rano przy windach ogłoszenia o znalezisku: Lidka patrzyła na mnie z wyrzutem, a potem przez parę dni dziwnie wolno podchodziła do telefonu; ale z drugiej strony kot wydawał się zbyt ufny jak na zwierzę, które nie chowałoby się z ludźmi, więc należało utrzymać choćby pozory przyzwoitości. Swoim heroicznym uporem już trzeciej nocy wywalczył prawo do spania w nogach łóżka; mówiłem, że to niehigieniczne, że będziemy mieli robaki, ale kiedy próbowałem zamykać drzwi do sypialni, darł się po tamtej stronie tak niemiłosiernie, że musiałem ustąpić. Weterynarz, do którego pognała zaraz Lidka, powiedział zresztą podobno (nie do końca jej wierzyłem), że jest zadziwiająco czysty. A raczej: czysta – dziewczynka!, oświadczyła Lidka z tryumfem, kiedy nazajutrz wróciłem z pracy i potrzebowałem przynajmniej kilku sekund, by zrozumieć, o kim mowa. Właściciel jednak się nie zgłosił, a po tygodniu sam skrzętnie pozdzierałem kartki sprzed wind, ponieważ zaczęło mi się to wszystko dość podobać. W każdym razie nie byliśmy już złodziejami kotów. Mruczenie o poranku, połączone z trącaniem mnie zimnym nosem (czwartej nocy zaczęła się batalia o spanie na poduszce, zakończona błyskawicznym sukcesem), jakkolwiek bez wątpienia interesowne, bo dotyczące śniadania, można było od biedy rozumieć jako objawy sympatii. Napady niepowstrzymanej ruchliwości, które przypadały co wieczór po kolacji, ożywiły nasz dom – i tylko przez pierwszych kilka dni zdawało mi się, że mnie to męczy. Mimo nieszczelnych tego sezonu okien przestało doskwierać mi zimno, bo gdziekolwiek usiadłem, zaraz na kolanach zjawiał mi się on – i grzał. Czarne futro prowokowało do głaskania i moje dłonie odzyskały nagle pieszczotliwość, o której prawie już zapomniałem. Odtąd zdarzało się coraz częściej, że wieczory spędzaliśmy wieczorem na kanapie we trójkę: ja w środku, po jednej stronie tarmoszony za rudym uchem albo drapany po brzuchu kot, po drugiej stronie Lidka, której włosy odzyskały wabiący połysk. A kiedy którejś nocy obudził nas hałas, który okazał się efektem skutecznego polowania w kuchni na karalucha, obywatelstwo kota w naszym domu zostało przypieczętowane. Dostał wtedy kawałek polędwicy w nagrodę, którą przyjął godnie, jakby w poczuciu zrozumiałej zasługi.

Minęło pół roku, kiedy po powrocie z pracy zastałem Lidkę z twarzą poszarzałą, niespokojną. Coś mu jest – powiedziała żałośnie – rzyga od popołudnia. Kot siedział pod szafką i przypatrywał mi się okrągłym okiem, kiedy przemawiałem do niego uspokajająco. Po chwili wypełzł i, wstrząsany torsjami, zostawił na podłodze małą, żółtą kroplę. Nic mu nie będzie – powiedziałem bez przekonania, ale widząc minę żony ubrałem się bez słowa i poszedłem z nim do weterynarza. Struł się czymś – usłyszałem. Mieliście państwo rozłożoną trutkę na szczury? – Na szczury? W mieszkaniu? – No nie wiem, dam mu zastrzyk na wzmocnienie, gdyby nie było lepiej, proszę przyjść jutro. Jechałem potem windą, z kotem za pazuchą, który nie miał nawet siły bać się nieznanych zapachów. Przeleciało mi wtedy przez głowę, jak też będzie wyglądało nasze życie bez kota, ale ponieważ poczułem nagle, że się rozmruczał, stwierdziłem z ulgą, że ulegam histerii. Kiedy od drzwi rzucił się do swojej miseczki z wodą, odetchnąłem, a i w poczerwieniałych oczach Lidki zaświeciło jakieś światełko.

Ale rano – była sobota – zastaliśmy go leżącego bezwładnie na progu kuchni i kiedy na nasz widok zamiauczał cicho, było dosyć oczywiste, że to koniec. Lidka nie chciała zostać sama w domu; poszliśmy więc oboje do weterynarza, który dał mu jeszcze kroplówkę i zaproponował, żebyśmy się przeszli, podczas gdy on zadecyduje, co dalej. Chodziliśmy trochę po osiedlu, milcząc; kiedy wróciliśmy po godzinie, weterynarz rozłożył ręce. Jak państwo się, mam nadzieję, domyślili, wysyłam w takich razach właścicieli na spacer, żeby ochłonęli. Nie są zresztą przy tym potrzebni. To jest bezbolesna śmierć, naprawdę. Pokiwaliśmy głowami i wróciliśmy do domu.

Coś dławiło mnie w gardle, ale powiedziałem sobie, że nie będę przecież kota opłakiwał, więc z kamienną miną wyciągnąłem odkurzacz i zacząłem sprzątać. Dopiero gdy przyszło do odstawienia miseczek za szafę, nie dałem rady. Siedliśmy z Lidką na kanapie i przytuliliśmy się do siebie, siąkając nosami.

*

Tego wieczoru nie mogliśmy wysiedzieć w mieszkaniu – pozbawione naszego kudłatego przyjaciela zrobiło się zbyt puste – więc wyciągnąłem Lidkę do kina. Nie pamiętam, o czym był film; wracaliśmy spacerem, nie chcąc jeszcze przez chwilę mierzyć się z nieprzytulną przestrzenią, ze śmiesznymi, nagle rozżalającymi wspomnieniami. Mimo wszystko pomyślałem sobie, że życie nasze wróci jakoś do normy, cokolwiek miało to znaczyć; na krótko przed pojawieniem się kota zacząłem w niejasnych celach odwiedzać Ewę, sąsiadkę z mieszkania na końcu korytarza, z którą rozmawialiśmy często o książkach – lubiła Marqueza, jak ja – i choć nie zdarzyło się między nami nic niestosownego, z dziwnym drżeniem uświadomiłem sobie, że dawno u niej nie byłem. Tymczasem wsiedliśmy do windy, a ponieważ, nie wiedzieć czemu, nie chciała zatrzymać się na naszym piętrze, pojechaliśmy wyżej. Lidka schodziła przede mną i kiedy zatrzymała się jak wryta, wpadłem na nią, prawie spychając z ostatniego stopnia. Już miałem powiedzieć coś przykrego, kiedy usłyszałem – o Jezu.

I już jej nie było, już biegła do naszych drzwi, pochylała się i brała coś żywego z wycieraczki, i już mruczał jej w ramionach, czarny z rudym uchem, jak gdyby nigdy nic. Popatrz, zupełnie taki sam – powiedziała, ale oboje doskonale rozumieliśmy, że nie taki sam ale ten sam; ileż w końcu czarnych kotów ma rude prawe ucho? Dlatego, kiedy już w sypialni, po zgaszeniu światła, poczułem ostrożne kroki lekkich łapek na swoim brzuchu, nie zdziwiłem się, słysząc głos Lidki: czy możliwe, żeby weterynarz nas oszukał? Nie poruszyłem się, poczułem przy twarzy mruczące futro, pachnie trochę inaczej, przeleciało mi przez głowę, ale nie odezwałem się. Dopiero po chwili: mogę jutro pójść i go zapytać, bąknąłem. Długo trwała cisza, mącona tylko przez delikatny chrzęst udeptywanej poduszki. Ale po co właściwie, odparła Lidka. I z tym poszliśmy spać.

Kiedy opowiedziałem o tym Ewie, roześmiała się, nie wierząc oczywiście w ani jedno moje słowo. Koty żyją siedem razy, przecież wiesz – pogłaskała mnie po ręku. Przytrzymałem tę jej dłoń, podniecająco smukłą. Uważasz, że zwariowałem – szepnąłem, zastanawiając się, co dalej. – Po prostu kłamiesz bardzo interesująco; lubię cię słuchać. W zamku zachrzęścił klucz, mąż Ewy wracał właśnie z pracy. Zaproponował wspólną kawę, ale wymówiłem się, z jakiegoś powodu rozdrażniony. Uspokoiło mnie dopiero, gdy w ciemnym przedpokoju Ewa nadstawiła mi na pożegnanie policzek, a gdy się pochyliłem, lekko przesunęła głowę tak, że pocałowałem ją przypadkiem w sam kącik ust. To było miłe, choć wracając do mieszkania myślałem sobie, że zbliżyliśmy się chyba do granicy, za którą trzeba będzie się czegoś wstydzić.

Ale Lidka nie dostrzegła mojego pomieszania. W ogóle zacząłem mieć od tego dnia wrażenie, że sprawa kota zdominowała jej życie. Jeśli nie miała dyżurów w radiu, przesiadywała w fotelu, wpatrując się w zwierzaka w napięciu; kiedy wracałem, zaledwie odpowiadała mi cześć, nie spuszczając z niego oczu, jakby chciała długotrwałą obserwacją wydobyć na jaw tajemnicę tamtego weekendu. Kot zrobił się jakiś ociężały, niechętnie gonił za srebrnymi kuleczkami, które jak dawniej wyrabiałem z papierków od czekoladek, aż któregoś wieczoru rozbestwił się do tego stopnia, że nie poszedł do kuchni na kolację, tylko łaskawie pozwolił się karmić, leżąc na fotelu. Próbowałem protestować. – Boję się, żeby znowu nie odszedł – odparła Lidka. Boję się. Mógłbyś to raz zrozumieć.

Tłumaczyłem sobie, że to nadchodząca jesień czyni go tak nieruchawym, ale z początkiem listopada zacząłem się poważnie lękać, czy obawy Lidki nie mają czasem charakteru samosprawdzającej się przepowiedni. Przekarmiany, jak mi się wydawało, przez moją żonę, kot leżał ciągle na kaloryferze – futerko odciskało mu się wtedy w prążki, jakby potraktował je lokówką – albo na kanapie, albo w progu kuchni. Wiele razy widywaliśmy, jak dyszy ciężko, wywalając na całą długość różowy język. Czasem, kiedy brałem go na ręce, pomiaukiwał ostrzegawczo. Lidka biegała z nim do przychodni za parkiem – do tamtego weterynarza nie mieliśmy odwagi pójść – karmiła go jakimiś pastylkami, zawijanymi w plasterki polędwicy, ale nie wyglądało to na udaną kurację. W domu zrobiło się ponuro; bąknąłem kiedyś, że mam dosyć tego kociego hospicjum, ale Lidka nie odezwała się nawet, więc widocznie zrobiłem jej przykrość większą, niż zamierzałem. Co gorsza, powiedziałem to w złą godzinę, bo trzy dni później, ubierając się do pracy, zastaliśmy go w łazience, koło kuwety z piaskiem, sztywnego i zimnego. Bez słowa włożyłem czarne truchełko do plastikowej reklamówki i wyniosłem do zsypu. – Co z nim zrobiłeś? – zapytała Lidka drżącym głosem, kiedy otwierałem drzwi mieszkania. – Oddałem dozorcy, żeby go zakopał – odparłem. Cóż, brzmiało to lepiej; a zresztą nie okłamywałem jej przecież po raz pierwszy.

*

Kiedy półtorej doby później usłyszeliśmy pod drzwiami miauczenie, byłem zdania, żeby nie otwierać. Lidka jednak wstała i już po chwili zobaczyłem ją w drzwiach pokoju, z kotem w objęciach. Ten też był czarny, z rudą plamą na prawym uchu. Uśmiechała się do mnie, jak oceniłem, dość głupio: jak to zrobiłeś? – zapytała, jakby wszystko było moim dowcipem. Nie odezwałem się, jadłem dalej kolację, gapiąc się uparcie w telewizor. Nawet jak to jest, ja w to nie wierzę – zastrzegłem tylko, idąc spać.

Miałem na szczęście o czym myśleć, bo dłuższe zastanawianie się nad wielokrotnymi śmierciami naszego zwierzaka musiałoby, nie miałem wątpliwości, doprowadzić mnie do gabinetu psychiatry. Tymczasem mąż Ewy wyjechał w kilkudniową delegację i, cóż, pozostało mi uporanie się jakoś z faktem, że właśnie zdradzam moją żonę. Próbowałem sobie wyjaśnić, że wolę przebywać tam, po drugiej stronie korytarza, ponieważ nie było tam pół-żywego stworzenia – ale przecież wiedziałem, że to wymówka nie do przyjęcia nawet dla mnie. Losy mojego romansu i kota splotły się zresztą wkrótce. Któregoś razu, wychodząc od Ewy, zobaczyłem w drzwiach naszego mieszkania Lidkę. Zanim skończyłem bełkotać jakieś upokarzające wyjaśnienie, okazało się, że tymczasem przeciąg otworzył okno, a kot wykorzystał nadarzającą się okazję do wykonania samobójczego skoku z jedenastego piętra. Lidka szlochała całą noc i pewnie sama nie wiedziała do końca, czy opłakuje kota, czy moją zdradę. W każdym razie od tej pory, kiedy przechwytywałem jej spojrzenie, była w nim odraza, jakbym to ja zabił tego cholernego zwierzaka.

Tydzień upłynął w całkowitym milczeniu. Wstrząśnięty wszystkim, co się stało, przestałem odwiedzać kochankę, a kiedy raz zagadnęła mnie na parkingu, odpowiedziałem jej coś opryskliwie. W domu nie było wcale lepiej i zacząłem rozumieć, że mężczyźni w takich razach zaczynają szukać mieszkania do wynajęcia. W pracy pytano mnie, dlaczego tak źle wyglądam. Odparłem wymijająco, że mam kłopoty.

Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem, nie zastałem Lidki. Nie miałem pojęcia, dokąd mogła pójść i zacząłem się poważnie niepokoić, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę, że wszystko potoczyło się w możliwie najgorszym kierunku i to niestety przeze mnie. Kręciłem się po pustych pokojach, aż w końcu pomyślałem, że tymczasem zrobię sobie kąpiel, żeby zebrać myśli. W szumie lejącej się wody zdawało mi się, że ktoś zastukał. Czy Lidka mogła zapomnieć kluczy? Wybiegłem z łazienki w samych slipach, odsunąłem zasuwkę. Na korytarzu nie było nikogo, przynajmniej nie na wysokości oczu. Opuściłem wzrok i zobaczyłem go: siedział na wycieraczce i przypatrywał mi się z bezczelną ufnością.

– Spierdalaj – powiedziałem dobitnie i zamknąłem z hałasem drzwi.