Cóż. Po raz kolejny przekonałam się, że aby naprawdę docenić niezłą książkę, należy trafić w pewnym momencie na jej popłuczyny. A tym właśnie jest powieść Izabeli Sowy – popłuczynami, i to wyjątkowo rzadkiej wody, po Dzienniku Bridget Jones.
Historia opowiedziana przez Helen Fielding jest owocem dociekliwych, uważnych obserwacji codzienności, opisem nowego pod koniec XX w. zjawiska – samotnej, samodzielnej, ale niespełnionej trzydziestolatki. Co ważne – opisem pozbawionym feministycznego zakłamania (mężczyzna nam niepotrzebny! jesteśmy samowystarczalne!) i poradnikowo-marketingowej papki (pieniądze i to, co za nie kupisz zapewnią ci szczęście). Dowcipna, z dystansem, a jednocześnie z pasją napisana powieść o pechowej Bridget przekracza jednak ramy popularnej powieści obyczajowej, stając się groteskową syntezą zjawiska pod tytułem “niedojrzała dorosła”. Zdając sobie sprawę z niedoskonałości Bridget, trudno jej jednak nie polubić i przynajmniej częściowo się z nią nie utożsamiać. Nobody’s perfect:-)
Bohaterka powieści Izabeli Sowy – Malina – jest nie tylko niedojrzała. Ona jest po prostu niedorozwinięta, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Tak jak niedorozwinięta jest cała powieść, od konstrukcji głównej postaci i wątków pobocznych poczynając, na przewidywalnej od pierwszej do ostatniej strony fabule kończąc. Niektóre wątki wręcz proszą się o uzupełnienie i rozbudowanie, żeby choć jeden suspensik zdołał zadziałać. Niestety, w trakcie lektury Smaku świeżych malin proszę nie spodziewać się niespodzianek. Jedyną jest kompletnie nieadekwatny tytuł, gdyż świeżości w powieści Sowy nie ma za grosz. Malina to nieudolnie skonstruowana kalka Bridget, jej towarzystwo – dwie przyjaciółeczki plus kumpel homoseksualista – również kogoś przypominają. Kochliwa, nadmiernie gadatliwa mamusia i dwaj adoratorzy Maliny – podły i idealny, uzupełniają galerię skopiowanych z książek Fielding postaci.
Mimo zapewnień wydawcy, który oświadcza w nocie zamieszczonej na okładce, iż bohaterka jest ukształtowana “właśnie tu: w krainie bigosu, żurku i salmonelli”, Malina mogłaby żyć gdziekolwiek, gdyż żurek można z powodzeniem zastąpić zupą szparagową, a bigos owocami morza – poza nazwami potraw i miejsc (akcja powieści rozgrywa się w Krakowie), nic, kompletnie nic nie wskazuje, że mowa o współczesnej Polce i Polsce. To ci dopiero powieść obyczajowa – nie ma w niej za grosz obyczajowości! O ile nie rozumiemy przez nią monotonnego snucia się od telewizora do lodówki, z przerwami na wizyty u zblazowanego psychologa i pijatyki z przyjaciółkami.
Co ciekawsze, autorka usiłuje wmówić czytelnikowi, że jej bohaterka, myśląca jedynie o żarciu, piciu i facetach, należy do współczesnej elity intelektualnej (tego grona stojącego wyżej niż szczury biorące udział w wyścigu), gdyż zna nazwisko Vonneguta (nic w powieści nie wskazuje, by znała również jego twórczość), a w szkole średniej marzyła o prowadzeniu własnej galerii sztuki (fabuła nie zawiera pół zdania na temat jakichkolwiek zainteresowań sztuką, poza owacyjną reakcją Maliny na nazwisko Bruegel). Och, przepraszam, z opowieści wynika, że poza lodówką, knajpami i uczelnią bohaterka przynajmniej raz odwiedziła kino, ponieważ zna film Matrix.
Szokuje zatem u Maliny, sprawiającej wrażenie osoby pozbawionej głębszej autorefleksji, oburzenie, z jakim komentuje nieoczytanie i brak obycia kulturalnego u ciut młodszych koleżanek i kolegów. A prawdziwie traumatycznym przeżyciem jest poznanie zawodowej przyszłości Maliny. Może powieść Sowy, w przeciwieństwie do książek Fielding, nie miała być książką obyczajową, lecz horrorem z niemądrą, niechlujną i pozbawioną poczucia humoru przyszłością polskiej kadry naukowej? Jeśli tak – czapki z głów, gdyż autorce udało się stworzyć nowe dla tego gatunku środki wyrazu.
Dość tego sarkazmu, wypada i, o dziwo, można coś dobrego o Izabeli Sowie i jej powieści napisać. Bez wątpienia autorka jest obdarzona łatwością pisania i ma w gruncie rzeczy dość lekkie pióro. Ba, można nawet znaleźć w Smaku świeżych malin pewną ciekawą obserwację dotycząca polskiej rzeczywistości: chodzi o opis poszukiwania przez Malinę pracy i próby zaaklimatyzowania się w agencji reklamowej. To zdecydowanie najlepszy fragment powieści, wskazujący, że tak naprawdę Izabela Sowa mogła zadebiutować całkiem niezłą książką. Pod warunkiem, że miałaby czas na solidną pracę literacką i pomoc w postaci doświadczonego redaktora.
Trudno się jednak dziwić pośpiechowi – Prószyński i S-ka wpada na rynek z polską Bridget-musztardą już nawet nie po obiedzie, a grubo po podwieczorku – największa część deseru dostała się wydawnictwu W.A.B. i pierwszej autorce reklamowanej jako polska Fielding, czyli Katarzynie Grocholi z Nigdy w życiu! i niełatwo będzie przebić jej pozycję najpoczytniejszej obecnie rodzimej pisarki. Część tortu zbiera Zysk i S-ka dzięki laureatce konkursu na “Dziennik polskiej Bridget Jones” – powieści Teren prywatny Barbary Kosmowskiej.
Obie książki mogą się podobać choćby dlatego, że są napisane trochę na przekór twórczości Fielding, a na pewno nie są pozbawione indywidualnego spojrzenia na teraźniejszość i “tutejszość”. W przeciwieństwie do Smaku świeżych malin, który załapuje się od paru tygodni na okruchy jako trzecia polska książka z półki “bridgetowate”. Powieści Sowy może pomóc (i pomaga) dobra ekspozycja na półkach patrona powieści – EMPiK-u oraz fama “polskiej Bridget”. Ja jednak przyznaję się bez bicia – gdybym nie musiała czytać Smaku… ze względów zawodowych, odłożyłabym go z niesmakiem już po przeczytaniu pierwszych 20 stron…
Prószyński i S-ka, 2002
wodnica