Parafrazując Hitchcocka: zaczyna się dziurą w brzuchu wywierconą ząbkowanym nożem, a później liczba obrażeń rośnie. Jednak główny bohater Nicholas Bryson – agent supertajnej agencji wywiadowczej, przy której FBI to kaszka z mleczkiem – wychodzi z każdej opresji… no, może nie cało, ale nieodmiennie zdolny do wykonywania swoich zadań.

Czytelnik zresztą specjalnie się o Brysona nie martwi – wiadomo, że musi przeżyć przynajmniej do przedostatniej 430 strony, inaczej reguły gatunku zostałyby przez autora zlekceważone. A Ludlum to solidna pod tym względem firma.

Jednak, mimo częściowej przewidywalności, Klątwę Prometeusza czyta się nieźle. Ogromnym atutem powieści jest zawrotne tempo. Wydarzenia następują tak szybko, że czytelnika przestaje dziwić dezorientacja głównego bohatera. Kolejne zwroty akcji polegają m.in. na stopniowaniu kamuflaży i masek innych agentów i organizacji. Jedynie Bryson pozostaje nieodmiennie sprawiedliwy i niezłomny. Przy okazji, jak to ze sprawiedliwymi bywa, dość naiwny, ale trudno się nie nabrać, kiedy przeciwnicy działają nie do końca logicznie. W umyśle czytelnika chyba nie może nie pojawić się w pewnym momencie pytanie: “dlaczego, u diabła, wrogowie Brysona nie wykończyli go najdalej na 300 stronie, skoro mieli mnóstwo okazji pozbycia się namolnego szpiega? Może byli masochistami i nie lubili zbyt prostych rozwiązań? Lub uwielbiali zabawę w kotka i myszkę?…” Zresztą autor też nieźle się namęczył ze swoją postacią, wykorzystując niejednokrotnie chwyt “deus ex machina”, żeby nie skończyć powieści przed jej końcem.

Jakkolwiek by nie było, do pewnego momentu historia trzyma się kupy i mknie po trupach do finału. A po drodze kreśli koszmarną wizję znaną z Orwellowskiego Roku 1984. Wizję obrzydliwie realną… I właśnie ta koncepcja jest drugą, największą zaletą Klątwy Prometeusza.

AMBER, 2001

Magdalena Walusiak

7 maja 2001