Maks Keller
Tyle razy o tym czytał, tyle razy oglądał na ekranach, że każdy jego ruch – wykonywany po raz pierwszy i ostatni – ma w sobie rutynę. Przyciska, unieruchamia klapę włazu, prostuje się na płaskim dachu, przydusza dłońmi rozwiewany przez wiatr szary płaszcz nieprzemakalny. Niebo jest zachmurzone, pada drobny deszczyk. Pojedyncze, chłodne krople. Przez chwilę pozwala im ściekać po swej rozpalonej szyi, potem podnosi kołnierz.
Płacze.
Zadziera głowę. Wpatruje się w chmury, w sfałdowany, nierówny beton chmur. Nigdy nie czuł podobnej rozpaczy. Rozkoszuje się nią, nieświadomie. Nikomu niepotrzebny. Przez wszystkich odtrącony. Samotny człowiek na dachu, na chwilę przed skokiem w dół, przed końcem wszystkiego. Wydaje mu się, że ktoś na niego patrzy poprzez chmury, i, zaciskając pięści, odgraża się w milczeniu: Niczego! Niczego od ciebie nie chcę, niczego nie przyjmę! Nawet jeżeli możesz ofiarować mi w s z y s t k o, wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem, i to zaraz, wolę nicość. Zapamiętaj to sobie. Wolę nicość!
I czuje na sobie współczujący wzrok kogoś ukrytego za chmurami, współczujący wzrok milionów oczu. Zapisał już te słowa, zapisał je poprzedniego dnia w zeszycie poleconym czujnej opiece potomności; teraz powtarza samego siebie, z przejęciem. Szekspir grający we własnej sztuce. Będą nad nim płakać, tak samo jak on płacze teraz nad sobą! Przez wszystkich odepchnięty, przez nikogo niekochany. On! JA.
Ostatnie, urwane łkanie, uciszony z wysiłkiem charkot w gardle. Wyciera mokrą twarz małą dziecinną chusteczką w krasnoludki i muchomory, starą szmatką w niepojęty sposób zachowaną z dzieciństwa, jedyną w świecie, nigdy nie widział u nikogo podobnej, wyciera twarz wspomnieniem i sam widok znów każe mu płakać, chusteczka wymyka się z jego rąk, wiatr ją porywa, tym lepiej. Pospiesznie, w lęku, że za chwilę może nie starczyć mu sił, podchodzi do krawędzi dachu. Wiatr znowu rozdyma jego płaszcz jak wielki szary balon. To może złagodzić upadek!
Szpera zdrętwiałymi z zimna palcami po kieszeniach. Znajduje pasek, przewiązuje się nim. Żałuje, że nie wziął rękawiczek.
W takiej chwili!
Jeszcze jeden krok. Czuje zawrót głowy, rozmiękanie kolan. Nie teraz!
A więc cofa się – o pół kroku. I rozgląda.
Dach jest ciągle pusty. Ale w oknach pobliskiego wieżowca – w tych oknach na równej z nim wysokości, a także, jak się wydaje, w tych wyższych – pojawili się ludzie. Kobieta myjąca szyby odłożyła ścierkę. Starucha, oparta łokciami o kuchenny parapet, wysunęła głowę do przodu. Dzieci na balkonie przerwały zabawę. Mężczyzna w beżowym swetrze zamknął czytaną książkę. Młoda blondynka machinalnie czyści zmywakiem patelnię, patrząc w jego stronę. Cóż za tępe spojrzenie!
Dlaczego nie krzyczą?
Przygląda się im, oni jemu. Długo.
Dlaczego nic do niego nie zawołali? Czemu nie wzywają pomocy?
Nagle, zapominając o strachu, robi pół kroku do przodu. I jeszcze pół kroku. I jeszcze ćwierć.
Stoi na samej krawędzi. Czubek buta wysunął się już ponad przepaść.
Codzienny, zwykły hałas ulicy. Huk przejeżdżających samochodów. Piskliwe głosy dzieci. Gdzieś odezwało się radio. Nieżyjąca od lat amerykańska piosenkarka, Janis Joplin, prosi zachrypniętym głosem:
Oh Lord, won’t you buy me a Mercedes Benz?
Wie, co powinien teraz zrobić. Ostrożnie cofa czubek buta. Osuwa się na ten brzeg, na krawędź. Opiera o nią dłonie. Całym sprężonym ciałem stawia opór wiatrowi.
Gdy otwiera usta, wydobywa się z nich tylko niewyraźne chrypienie. Ale już po sekundzie może krzyczeć. W dół, w ulicę.
– Odsuńcie się!
Głośniej.
– Odsuńcie się! Odejdźcie! Będę skakał!
Zamyka oczy, dyszy.
Teraz patrzy w dół. Dosłyszano go. Przechodnie zatrzymali się, rozsunęli, rozstąpili. Chodnik opustoszał. Ktoś zatrzymuje samochody. Ulica nieruchomieje, czeka.
Po prostu czeka!
Z niedowierzaniem podnosi głowę. Ma przed sobą okna wieżowca. Kobieta myjąca okna, starucha oparta na łokciach, dzieci na balkonie, mężczyzna z książką, blondynka z patelnią. Przyglądają mu się, tak samo jak przedtem. Wyczekująco, obojętnie. A głos nieboszczki Joplin, donośniejszy w nagłej ciszy, zawodzi:
Oh Lord, won’t you buy me a night on the town?
I’m counting on you, Lord, please don’t let me down
Prove that you love me and buy the next round
Oh Lord, won’t you buy me a night on the town?
Tego się nie spodziewał! Tego nie przewidział!
Wielokrotnie powtarzał: oni tego chcą, chcą mojej śmierci. Nikomu nie jestem potrzebny. Czy żyję, czy nie, nikomu to nie robi różnicy. Chyba nawet woleliby, żebym umarł.
I teraz zdaje sobie sprawę: rzeczywiście. To, co powtarzał jak największe możliwe bluźnierstwo, było tylko stwierdzeniem faktu. Chcą tego naprawdę!
Jakiś chłopak, stojący na dole, po lewej, woła, złożywszy dłonie w trąbkę wokół ust:
– No co? Skaczesz czy nie?
Słychać śmiech.
Nie może już nie skoczyć. To jedno byłoby zdolne zatkać im usta. Ale, myśląc tak, wie, że się myli: jeżeli skoczy, jeżeli roztrzaska się o bruk, też nie zrobi to na nich wrażenia. Żadnego wrażenia.
Dla całego świata – dla wszechświata! – znaczy tylko tyle: przeszkoda, komplikacja, chwilowe zmniejszenie przelotowości ulicy. Ta istota, która dla niego jest wszystkim, musi być wszystkim!
Jęczy głośno, ściskając krawędź dachu. Ciągle słyszy śmiech. Kuli się tuż nad przepaścią, wtula głowę w uniesione ramiona. Trzęsie się tak długo, bardzo długo. Kiedy otwiera oczy, ludzie przechodzą już spokojnie chodnikiem, parami, grupami, pojedynczo; samochody przejeżdżają tuż przy krawężniku. Okna naprzeciwko są puste: tylko dzieci z balkonu obserwują go nadal, wyrywając sobie nawzajem lornetkę. Podnosi się z wysiłkiem, raz jeszcze staje na samym brzegu. Teraz nie czuje już zawrotu głowy. Patrzy spokojnie na to, co ma w dole, pod sobą.
Miasto!
Sztywno, niezręcznie, z jednym potknięciem – wywołującym głośny śmiech dzieci z lornetką – cofa się aż do klapy włazu. Otwiera ją.
Od tej chwili nie istnieje. Nie może istnieć.
Maks Keller, Miś, Janis Joplin
Na uginających się nogach schodzi z kolejnych stopni. Słyszy brzęk wybijanej szyby, szczekanie psa, krzyk niemowlęcia. Świat poza nim! Świat bez niego!
Ciężkie stare drzwi. Z krzywo przypiętym kartonikiem w miejscu, w którym inni wieszają mosiężne tabliczki pełne tytułów. JA. Głupi, wyzywający napis: JA. Już je otworzył. Zatrzasnął za sobą.
I natychmiast ktoś podchodzi do niego, obejmuje nogi, przytula policzek do uda: Miś.
– Jesteś!
Ręce ma tak sztywne, że trudno mu dotknąć Misia. Przykuca przy nim, czuje jego zapach – zapach mydła i talku, miękkich dziecięcych włosów, mięty. Czteroletni chłopiec z lepką, zielonkawą smugą koło ust, sama ufność, samo ciepło. Zawiódł go, skazał na nieszczęście, na życie, takie dziecko!
Gdyby przed chwilą skoczył, biedny dzieciak już by nie żył. Nic by mu nie groziło. Wszyscy by umarli w tej samej chwili, w tej samej sekundzie: wszyscy, którzy są w tym mieszkaniu. Koniec umowy najmu.
Ma ochotę płakać. Znowu! Tuż przed oczami ma oberwany strzęp wyblakłej, granatowej tapety, a trochę niżej – dziecinną chusteczkę w krasnoludki i muchomory (starą szmatkę, jedyną w świecie, drugiej takiej nie ma), zwiniętą w kłębek i prawie wciśniętą pod oberwaną tapetę. Bierze ją do ręki, rozwija, przygląda się jej. Mruga powiekami.
– Co ci jest? – pyta Miś.
Teraz już może wziąć go na ręce. Ciągle przykucnięty, nachylony nad nim, połączony z nim w ogromnego, podwójnego embriona.
– Miś – mówi.
– Co ci jest?
W kącie przedpokoju, niedaleko od strzępu tapety, leży pluszowy niedźwiadek z wydłubanym okiem. Pierwsza zbrodnia Misia, tak gorzko opłakana, zbrodnia, której wciąż nie może przeboleć. Oślepił go, oślepił. Tylko dlatego, że chciał zobaczyć pod spodem, pod okiem to, d z i ę k i c z e m u niedźwiadek widzi!
– Co dziś robiłeś? – pyta Maks Keller. A Miś odpowiada:
– Bawiłem się w delfiny.
– Z kim?
– Z delfinami. Ja byłem jednym z nich. Bawiliśmy się.
– Gdzie są inne delfiny?
Miś wyrywa się z jego objęć, chwyta go za rękę, ciągnie do pokoju. Na dywanie leżą poduszki.
– Tu!
Już pomyślał o czym innym, zapomniał o swoich delfinach, płynących po zielonkawym dywanie jak po morzu. Podskakuje, tupie z niecierpliwości.
– Pobaw się ze mną w zwierzęta!
Człowiek w szarym płaszczu bez słowa podchodzi do łóżeczka Misia – pozbawionego już zmienionej w delfiny pościeli – odwraca je do góry dnem… W ostatniej chwili Miś wślizgnął się pod nie. Siedzi teraz po turecku, otoczony z czterech stron siatką jak w klatce. Policzki ma purpurowe z podniecenia.
– A ty? Chcesz być człowiekiem?
Miś zna zwierzęta tylko z zoo. Tam wszystkie – prócz fok i morsów (o delfinach tylko słyszał) – znajdują się w klatkach. A więc być zwierzęciem (niczego Miś bardziej nie pragnie) to znajdować się w klatce. Opadł już na czworaki, potrząsa grzbietem, jak gdyby miał na nim grzywę, szczerzy zęby.
– Wolisz być człowiekiem?
Maks Keller znajduje w kieszeni płaszcza coś lepkiego. Cukierek miętowy, którego Miś nie dossał do końca. Wyjmuje go, usiłuje podać przez kraty. Miś niepewny, czy jest teraz lwem, czy może wilkiem, warczy gniewnie, skacząc po swojej klatce, półprzytomny ze szczęścia.
– Co wy robicie? – pyta Janis Joplin.
Powinien był zorientować się po zapachu paczuli, tak mocnym. Stoi przy nich zapewne już od dłuższej chwili – z piórami w rozpuszczonych włosach, z kołami różu na policzkach i z czerwonym serduszkiem wytatuowanym na dekolcie, cała w błyskotkach, wisiorkach, frędzlach, z butelką w ręku. Chwieje się lekko, jest pijana. Gdyby on też mógł się upić!
– Bawisz się? – pyta go surowo. – Po tym, co nam zrobiłeś? Szczeniak tego
nie zrozumie, ale my? Dlaczego nie skoczyłeś? – I nagle jej głos, jak tyle razy każdego dnia, przechodzi w krzyk: – Ja tego nie zniosę! Nie zniosę!
Podnosi butelkę do ust, pije wprost z niej, nie chce jej się chodzić po kieliszek, jak on tego nienawidzi. Szyjka butelki jest już usmarowana szminką, trochę płynu ścieka po podbródku. No, wypiła. I znowu krzyczy.
– Pomóż mi jakoś! Daj mi jakieś proszki, nie wiem! Coś, żebym się uspokoiła. Ja muszę się uspokoić. Daj mi coś, co mnie uspokoi! Słyszysz, ty draniu?
– Janis…
– Co ja mam zrobić? – pyta, poszarzała pod różem, gąbczasta, patrząc na
niego zmatowiałymi nagle oczami. – Co mam zrobić? Ciągnąć to dalej? Nikt nie chce ze mną spać, możesz to pojąć? Jestem największa… największa ze wszystkich parszywych… największa na świecie… i nikt nie chce ze mną spać, nikt! Brzydzą się mną! Nikt nie powie, żebym się z nim przespała! Jak ja mam to znieść, co? Powiedz, ty bydlaku, jak mam to znieść?
– Janis, chodź bawić się ze mną w tygrysy!
– Zwariowałeś?
– No to w lwy! Chodź!
Janis przez chwilę patrzy na Misia w osłupieniu. Potem, wciąż nie wypuszczając butelki, opada na czworaki, unosi barkiem brzeg łóżeczka (Maks Keller pomaga jej odruchowo) i wczołguje się do klatki małego. Skulona, i tak zajmuje jej większą część, duża, klocowata, z cerą pokrytą plamami, z pierzastym boa, które zsunęło jej się z ramion. Miś podnosi je, umieszcza starannie na jej włosach.
– Nie tak, Janis! – mówi. – Będziesz drapieżnym ptakiem. Patrz, tak wygląda orzeł. Chcesz być orłem?
Przygląda się jej badawczo, krytycznie.
– Nie, lepiej jak sęp. Wyglądasz jak sęp. Będziesz sępem!
I nagle odwraca się do siatki. Patrzy na niego, na Maksa Kellera – tego partacza.
– Zawsze się boję sępów – zwierza się z drżeniem. – Bo, słuchaj, gdyby sęp dziobnął w powiekę, toby ją przebił, prawda?
– Na pewno.
– Och!
Mały zamyka oczy i zasłania je rękami. Nie ma wątpliwości, że powieki są najdelikatniejszą częścią jego ciała. O nie najbardziej się troszczy. Bo pod nimi… aż strach o tym pomyśleć! Pod nimi jest to, czego pozbawił pluszowego niedźwiadka. Największa z tajemnic. Najstraszniejsza. Ochrania ją teraz, osłania dłońmi przed Janis, tym sępem.
Maks Keller, pastor Burdock, Edyta Astaldi
Zostawił ich samych. Cicho wymknął się z pokoju. Dokąd teraz?
Wspólne mieszkanie! Mieszkanie jak z czasów NEP-u, jak najstraszniejszy z pomysłów NEP-u, nie do zniesienia. Za chwilę samotności, za chwilę ciszy oddałby…
Dokąd ma pójść?
dziekujemy za udostepnienie fragmentu wydawnictwu WAB