ROZDZIAŁ 7
Jung nie okazał się zbrodniarzem. Okazał się cudownym, mądrym facetem zasługującym nawet na to, żeby być mężem cioci Loli. Dzięki niemu zrozumiałam, co dolega Olkowi. Od tygodnia patrzyłam więc na Olka przez
okulary (nie przydymione, lecz wiedzy!), w które zaopatrzył nas na zajęciach z psychologii doktor Propoluk. Bo doktor Propoluk poświęcił cały wykład mojemu Olkowi, dając jego aż nazbyt drastyczną charakterystykę. Czułam się głupio, bo niby jak miałam się czuć, jeżeli obcy doktor lepiej znał mojego Olka niż ja? To przecież ja dzieliłam z Olkiem łóżko (kiedyś skrzypiało) i klęski finansowe. Nie dzieliliśmy się tylko domowymi
obowiązkami. W całości były moje.
W każdym razie z klucza Junga wynikałoby, że Olek cierpi na brak uporządkowania spraw związanych z “animą”, a konkretnie, kolejnymi fazami, jakie występują w życiu każdego mężczyzny (ku mojemu zdumieniu – nawet Rolanda!).
Wracając do Olka, to on najnormalniej w świecie zatrzymał się na drugiej fazie. Nigdy bym go o to nie podejrzewała, bo Olek miał zawsze najwyższą średnią na studiach i wszyscy twierdzili, że zajdzie daleko. Gówno zaszedł!
Zatrzymał się spokojnie na drugiej fazie, to znaczy, na Helenie Trojańskiej (nie wiedziałam, że do tych jego występków trzeba jeszcze dopisać Helenę!). Więc mówiąc prościej, mój Olek zrobił sobie odpoczynek na fazie, która jest kolektywnym i idealnym obrazem seksualnym, uosabianym przez tę trojańską awanturnicę. I w tym wygodnym dla niego punkcie świadomości (która jest oczywiście dowodem wielkiej nieświadomości, bo są przecież dalsze fazy!) Olek utkwił na dobre. Być może na zawsze, zapominając, że jeszcze ma do przejścia fazę Maryi i Sophii.
To odkrycie było przerażające. Czułam się tak, jakbym w Leksykonie idei i pojęć Junga znalazła wyniki badań Olka prostaty albo hemoroidów z dopiskiem “Nie kwalifikuje się do leczenia”.
Zaczęłam żałować, że tak późno zainteresowałam się Jungiem, a konkretnie Junga wiedzą o moim Olku. Gdybym o tych fazach wiedziała wcześniej “Chwila, chwila – uspokoiłam swą idiotyczną potrzebę niesienia pomocy osobowości mojego męża. – Zdaje się, że znowu chcę być za coś odpowiedzialna. Tym razem za uszkodzony mechanizm Olkowej projekcji. Doszło więc do tego, że biorę na siebie problemy związane z kompleksami Olka, jakbym to ja była jego nieświadomą “animą”, czyli tym uszkodzonym genem, który jest odpowiedzialny za to, że Olkowi wysiadł wewnętrzny monitor samokontroli. Nie tyle zresztą wysiadł, ile zatrzymał się na filmie porno. Telenoweli z liczbą tysiąca dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu odcinków Dosyć już tego wiecznego pochylania się nad moim egoistycznym mężem babiarzem, wiecznego zaglądania w głąb jego duszy. Zwłaszcza że nie znalazł w niej miejsca dla mnie. A mogłam być jego Sophią, mądrością, przewodniczką po życiu. Gotować gołąbki (tylko mielona wołowina, bez ryżu – takie lubi najbardziej), czytać sonety Szekspira. Mogłabym wiele więcej! Jeździć z nim na rowerze, kochać się w nieprzyzwoitych pozycjach i na oczach innych albo kąpać na golasa w tym bajorze koło Malinówka”.
Właśnie przyszedł i starym zwyczajem nie zauważył,że siedzę na sofie (nie na Sophie, tej czwartej fazie, tylko na kanapie odziedziczonej po ciotce Róży) z Jungiem pod łokciem. Jednak zauważył, bo nawet nie zajrzał do pokoju. I dobrze! Przecież nie chce wiedzieć, że jedyne, czego się przy
nim dorobiłam, to byle jakie samopoczucie, określane przez Junga negatywnym aspektem cienia, że nie wspomnę o instalacji negatywnej. Z instalacji Olek zna się wyłącznie na elektrycznej, cieplnej i wodno-kanalizacyjnej w projektach tych swoich domków z kart. Przecież sama się przekonałam, że taki z niego architekt jak z koziej dupy trąba. “Teraz sama muszę wziąć się za budowanie solidnego schronienia – postanowiłam, rezygnując z garści solonych orzeszków. – Zbuduję swój nowy dom na pojęciach i ideach faceta, który mógłby być mężem cioci Loli. I nie będę się już bała, że któregoś razu zostanę bez dachu nad głową, z syndromem bezdomności i zgagą, przy której traci się smak życia. I apetyt na czerwone jabłka, wciąż wiszące sobie spokojnie w tym wyjątkowym sadzie, na drzewie dobra i zła”.
*
Jeśli w sądzie może być dzień sądny, to właśnie był! Zaczęło się od Tośki, która przyszła kompletnie rozszczepiona (tak zdiagnozowałby ją oczywiście
Jung). Wszystkie cząstki składowe osobowości Tośki istniały oddzielnie, pozornie tylko stanowiąc zwartą Tośkę, ubraną w zimowy kożuszek, sandały i wystającą spod kożuszka nocną koszulę. Pani prezes Klimuszko, choć potajemnie spotyka się z sędzią Glinką, jest osobą wierzącą i, co rzadkie, również praktykującą. Na widok Tośki, taksowanej spojrzeniami przez tłum oprychów czekających pod salą rozpraw na łagodny wyrok Glinki, prezes Klimuszko niemal zemdlała.
Tośka beczała i trudno było ustalić, z jakich powodów uległa temu cholernemu rozszczepieniu. Wreszcie okazało się, że Tośkę ze wszystkiego w nocy obrobili. Tośka mieszkała sama, a od czasu, kiedy jej frajer przeniósł się do Izoldy od reklamy, całkiem sama. Jak mniszka. W tę feralną noc, właśnie wtedy, gdy Tośka zdecydowała się zaryzykować wieczór z innym frajerem (poszła do niego na lasanię), jej mieszkanie zostało dokładnie splądrowane i pozbawione niemal wszystkiego, czego się dorobiła w sądzie. Fakt – niczego wielkiego się nie dorobiła, ale miała przynajmniej kilka ciuchów, suszarkę do włosów, dwa zdjęcia z frajerem (na jachtach oraz Mazury 2000), zestaw kompaktów do kochania i do nauki angielskiego, książkę kucharską, malakser Niby nic, ale to przecież dorobek całego jej życia. Wezwała policję. Żadnych śladów włamania! Jeszcze jej powiedzieli, że pewnie sama zrobiła skok na własne rzeczy. Sprzedała je, a teraz domaga się odszkodowania. Więc Tośka zrobiła im awanturę, bo jakby chciała kraść, to okradłaby bogatych.
– Wszystkie tak mówicie – ostudził ją policjant udający znawcę rozszczepienia osobowości, a więc zapewne cichy wielbiciel Junga.
Pani prezes złagodniała po tej Tosinej opowieści suto zakrapianej łzami. Wyjęła nawet napoleona, żeby zaaplikować Tośce kilka kropelek na uspokojenie (ludzie religijni są jednak po wielekroć miłosierni), a następnie wypłaciła jej z funduszu dla skazanych kilka złotych w ramach pożyczki i kazała się ubrać.
Gdy część elementów składowych Tośki wróciła do normy, postanowiłam porozmawiać z jej najbardziej odszczepioną częścią “psyche” na temat kluczy do mieszkania. Komu mianowicie je dała. Dała je mianowicie frajerowi, który, moim zdaniem, osobiście dokonał rewizji w mieszkaniu i zabrał to, czego jeszcze dotąd zabrać mu się nie udało.
Tośka patrzyła na mnie jak na bulteriera, który zjada jej palec.
– Nie masz prawa! – krzyczała, broniąc się dzielnie przed procesem aktywnej imaginacji, która, zdaniem Junga i moim, pozwoliłaby jej szybko i bezboleśnie stać się dawną Tośką.
– Ale że skubnął nawet zdjęcia?! – nie mogłam wyjść z podziwu dla łachmyty.
– Milcz! – zaklinała Tośka, dolewając sobie pod nieobecność pani prezes kropelki uspokajające. Zanim pani prezes wróciła, Tośka była kompletnie pijana. Pobożne serce pani prezes z wielkim bólem uczyło się pokory wobec pokrzywdzonych przez los, zwłaszcza że Tośka bujała się na fotelu pani prezes, mając nogi w rozkroku. A była w nocnej koszuli i bez majtek.
Na ten kuriozalny moment duchowej walki zwierzchniczki z ogarniającą ją furią (oho, Jung miałby tu pełne ręce roboty) weszła znienawidzona przez wszystkich pracowników sądu Ewelina Kołek, Pani Nauczycielka. Było to monstrum straszące w dzień i noc wszystkich pracowników naszego wydziału. Właśnie dzisiaj czekała na nią dymisja, z której cieszyliśmy się od tygodnia.
– Dzień dobry – powiedziała nosowo i przeciągle Ewelina Kołek, puszczając swe niebezpieczne oczka w trasę. Przemknęła jak mercedes po napoleonie, po czerwonej pani prezes Klimuszko, i omijając mnie wielkim łukiem, wyhamowała z piskiem satysfakcji na twarzy pijaniutkiej Tośki. Na twarzy – to za mało powiedziane. Wyhamowała w miejscu, na którym powinny być Tosine figi.
– I proszem bardzo – wycedziła z satysfakcją. – Co my tu mamy? Paniom przydałby się chyba jakiś maleńki prywatny alkomacik. Tak panie pracują? No, no – Rozsiadła się w fotelu, z odrazą odsuwając butelkę koniaku.
– Doszły mnie słuchy, że droga koleżanka chce zrezygnować ze współpracy ze mną. – Ewelina Kołek zrobiła surową minę Pani Nauczycielki stawiającej
jedynkę na koniec roku. – Czy to prawda? – zagrzmiała.
– Ależ skąd! – Pani prezes musiała przeżegnać się w myślach, zaprzeczając kłamliwie podejrzeniom Eweliny Kołek. – Chodzi tylko o to, żeby uzupełniła
pani kwestionariusz osobowy
– Rozumiem, że celem przedłużenia ze mną współpracy? – Ewelina Kołek znacząco zacisnęła swe okrutne palce na butelce.
– Tak. Właśnie w tym celu – odetchnęła pani prezes, dziękując Pani Nauczycielce za inteligentną podpowiedź.
– To wspaniale, wspaniale – wykrzywiała pełną cynizmu twarz Ewelina Kołek. – Nie dziwi mnie ta decyzja. W swoich działaniach jestem skuteczniejsza od was wszystkich, bo jako nauczycielka
– No właśnie – powiedziała pani prezes grobowym tonem. – No właśnie – powtórzyła, wręczając blankiet kuratora społecznego kobiecie, która “jako nauczycielka” bezkarnie siała wokół siebie nienawiść z pasją większą niż powszechnie znany Boryna w kulminacyjnej scenie epickiego przesłania. Tylko że Boryna posiał i godnie odszedł, a Ewelina Kołek wciąż udawała, że
jest wieczna. Dręczyła skazanych tak, że woleli iść do aresztu niż pod jej kuratelę. Przyczyniała się do wzrostu agresji wszędzie tam, gdzie się pojawiała – ze swoją magiczną pieczątką i legitymacją świadczącą
o dokonanym po raz kolejny wyborze miłościwie rządzącej nam partii.
Poza sędzią Glinką wszyscy bali się Eweliny Kołek jak ognia. Im bardziej pouczała, mądrzyła się, odgrażała, tym większy budziła wokół siebie niepokój, a już do repertuaru sądowych mów przeszły frazy jej autorstwa,
jak: “Ja, proszę państwa, nie boję się mówić prawdy. I ja tą prawdą mogę was zabić!” albo: “Jestem kobietą obrzydliwą (to prawda!!!), która nie
będzie spijała cudzych brudów z cudzych szklanek”. Słowem, Ewelina Kołek była nagą królową bezwstydnie pokazującą wszystkim od lat goły, tłusty
tyłek, spasiony na nieuczciwych nagrodach i równie nieuczciwych pensyjkach. Tyłek, który przy każdej burzy dziejowej można było poklepać, bo Pani Nauczycielka do perfekcji opanowała metodę strusia, chowając głowę w piach. A gdy ją wyciągała, była już “ze swoimi” i zawsze po tej słusznej, jak zapewniały media, stronie. Widać już się urodziła działaczką, a ostatnio nawet działaczką kościelną, bo od pewnego historycznego momentu zagustowała w targaniu parafialnego feretronu na różnych procesjach. Tak, bez wątpienia Ewelina Kołek była jedyną znaną mi królową z gołym tyłkiem, tylko nikt nie ośmielił się o tym mówić (w szczególności, gdy ściskała drążek feretronu). Próbował sędzia Glinka, ale dał spokój, bo po co mówić o czymś, o czym wszyscy wiedzą, a boją się usłyszeć?
– Słyszałam, że ma pani kłopoty z mężem? – zwróciła się do mnie, zachłannie paląc jakąś cienką rurkę. – I nic dziwnego, gdybym ja dzisiaj wyglądała tak jak pani, też miałabym kłopoty z mężem. Ale co zrobić. Jednej dostaje się wszystko, drugiej nic – westchnęła radośnie, patrząc z pogardą na coraz mniejszą prezes Klimuszko.
“Przy tej kobiecie nawet Jung zamilkłby na wieki – pomyślałam ze skrywaną nienawiścią i zaczęłam zastanawiać się, czy przypadkowo Pani Nauczycielka jakimś cudem nie załatwiła Mistrza. Z przerażeniem odkryłam, że jest we mnie dość siły, aby załatwić Ewelinę Kołek. Nie kobiety Olka, które, jak dotąd opuszczają go szybciej niż ja, nie wredną Zośkę z podstawówki, przyczynę mojego palenia papierosów, nie fryzjerkę, przez którą w 1988 roku siedziałam w domu zamiast być na ślubie mojej przyjaciółki (Olek oczywiście poszedł) – żadnej z tych kobiet nie zrobiłabym krzywdy, bo żadna nie była matką-królową mordującą we własnym ulu wszystkie robotnice. Świecąc wielkim gołym tyłkiem, którego nikt nie chciał pokazać palcem.
Kiedy tuż przed trzecią myślałam, że już nic się nie wydarzy, przyszedł Roland.
– Bo zapewne pani kurator Wanda zapomniała, że dzisiaj przypada nasze spotkanie, że tak się wyrażę, o charakterze prywatno-służbowym – przemówił.
– A nie jutro, panie Rolandzie? – Mój zmęczony głos nie pozostawiał złudzeń, że nawet krótka konwersacja jest ponad moje siły.
– Żałuję, ale nie – stanowczo stwierdził Roland. – Niech pani kurator Wanda uprzejmie mi wyjaśni, czy ja tu na korytarzu widziałem tę starą k ze szkoły podstawowej numer siedem?
– Panie Rolandzie – zaczęłam umoralniająco, ale zmieniłam zdanie. – Widział pan – zgodziłam się potulnie.
– O mój Boże – Roland sprawiał wrażenie mocno zaskoczonego – to ona jeszcze żyje? Gdybym wiedział, że żyje, to ja bym ją sprał w ubiegłym roku, a nie panią Kłak. Bo pani Kłak okradła mnie z wołowiny, co ją dostałem od rzeźnika Liszki, a pani Kołek to już ze wszystkiego, jak mnie posłała do specjalnej szkoły.
Zapłakałam w myślach z tej ironii losu, ale głośno przypomniałam Rolandowi, że znowu wpłynęła do mnie skarga na temat awantury w punkcie PCK.
– I owszem – przytaknął Roland. – Awanturowałem się niepomiernie, ponieważ ten , że nie powiem, od przydziału odzienia posądził mnie o kradzież worka.
– A skradł pan?
– Ależ nie! – zaperzył się Roland. – Pożyczyłem na jedną noc.
– Pożyczył pan? Po co?
– Celem dokonania selekcji na rzeczy niepotrzebne i potrzebne. A że były same potrzebne, to sobie zostawiłem.
– Panie Rolandzie, przecież pan zna zasady.
– Lepiej niż pan sędzia Glinka. Pan sędzia na rozprawie o pobicie Zbigniewa Z. pomylił dwa paragrafy. Tylko z grzeczności mu tego nie wytknąłem.
– Znowu pan był na rozprawie?
– Była przy drzwiach otwartych, a jak jest przy drzwiach otwartych, to zawsze chodzę. To bardzo pouczające.
– No, to co zrobimy z tym PCK? Przeprosi pan?
– Za pozwoleniem pani kurator Wandy, tego, że nie powiem, nie będę przepraszał. Mam swoje zasady. Ale gdyby pani kurator Wanda miała potrzebę przeproszenia go za mnie – Roland rozłożył ręce w geście bezradności – mówi się trudno i kocha się dalej.
– Z tą miłością niech pan też uważa – rzuciłam mu na pożegnanie.
– Co do panny Eugenii pani kurator Wanda może być spokojna. My się nie kochamy, nas łączą interesy, a w interesach nie ma miłości. – Pokazał miejsca po brakujących jedynkach i dwójkach, wykonując szarmancki skłon.
“Byłby zupełnie przyzwoitym kelnerem” – pomyślałam. Roland całe życie chciał zostać kelnerem. Gdy go odprowadzałam wzrokiem, obiecałam sobie, że jeżeli kiedyś otworzę w Malinówku knajpkę nazwaną na własną cześć “Gruba Gosposia”, to Roland dostanie pełny etat. Pod warunkiem że nie będzie sprzedawał samogonu swojej Eugenki.
Zysk i S-ka, 2001
Główna nagroda w konkursie “Dziennik polskiej Bridget Jones”
Wydawca o Terenie prywatnym
Jako czytelnik od ponad czterdziestu lat, a od ponad dziesięciu wydawca i redaktor rzadko kiedy miałem przyjemność czytać książkę, która potrafi bawić od pierwszych stron, ale też niesie w bardzo przystępnej formie niebagatelną wiedzę. Powieść – laureatka konkursu ogłoszonego przez moje wydawnictwo – opisuje historię życia czterdziestokilkuletniej kobiety, która postanowiła radykalnie zmienić życie. Jest to bardzo wnikliwy opis jej przemian psychicznych, ale także błyskotliwe studium tego, co można by nazwać archetypem kobiecości. Nieprzypadkowo główna bohaterka Terenu prywatnego rozpoczyna studia z psychologii jungowskiej – próbuje zrozumieć psychikę męża, u którego odkrywa obraz puer aeternus, czyli Wiecznego Młodzieńca, a u siebie i otaczających ją kobiet różnorodne oblicza kobiecości.
Książka wywołująca śmiech, skrząca się dowcipem, a jednocześnie psychologicznie wiarygodna i bardzo sprawnie napisana to marzenie każdego wydawcy.
Mam nadzieję, że czytelnicy z przyjemnością sięgną po książkę, podzielą moją opinię i czytając, będą się doskonale bawić. Na pewno odnajdą wiele prawd dotyczących ich samych.
dr Tadeusz Zysk