Do łososia? Tędy!
Pewnego dnia, w porze koktajlowej, stałem przy drzwiach mieszkania, w najlepszym garniturze, jaki mam, i drżąc z podniecenia, czekałem na odgłos pukania, na które to pukanie zamierzałem odpowiedzieć:
– Ach, to ty, Roszko, zupełnie zapomniałem, że to dzisiaj idziemy na bankiet.
I tak właśnie zrobiłem. Niestety. Roszko, nie okazał zaskoczenia, klepnął mnie w jedynie plecy, mruknął:
– No dobra, stary draniu – i ukłoniwszy się zdawkowo najlepszej z żon wyprowadził mnie z domu, od razu udzielając pierwszych dobrych rad.
– Trzymaj się mnie – rzekł dobrodusznie. – Na początku przetrwamy jakieś pół godziny przemówień, a potem już tylko dopchać się do stołu i jesteśmy w domu. Pamiętaj o najważniejszym, obojętnie, jak znaną personę spotkasz na drodze do stołu, potraktuj ją tak, jak na to zasługuje, jest tylko rywalem do kawioru.
Przyznam, że wyobrażałem sobie wystawne przyjęcie z mnóstwem gwiazd każdego formatu i w każdej dziedzinie bardziej jako intelektualny panel niż walkę o upieczonego mamuta, ale być może było tak dlatego, że na podobnej uroczystości nie byłem. W każdym razie zamierzałem jedynie nawiązać kilka pożytecznych kontaktów, przydatnych w mojej karierze, i tylko dlatego błagałem Roszka, by mnie ze sobą zabrał.
Przed hotelem Roszko chwycił mnie za rękaw, bo inaczej wpadłbym na grasującego przed wejściem umundurowanego osobnika, którego bywały Roszko zdiagnozował jako boya, a ja jako policjanta, i chwilę później wkroczyliśmy na salę bankietową. Większość zaproszonych była już obecna. Stali półkolem przed poważnym starszym jegomościem, który zapowiadał innego jegomościa, z tego, co się zorientowałem, mającego być wkrótce nagrodzonym. Trochę żałowałem, że wcześniej nie odpytałem Roszka, na jaką to uroczystość idziemy. Wprawdzie zadałem mu to pytanie kilka dni wcześniej, ale zbył je krótko:
– Twarze i wyżerka – a mnie jakoś wydało się to wystarczające.
Dech mi zaparło, gdy rozejrzawszy się, rozpoznałem twarze gości. Ujrzałem przed sobą WSZYSTKICH, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Roszko tymczasem zlustrował sale, wypatrzył szwedzki stół, stojący nieco w głębi po prawej, i szturchnął mnie w bok.
– Zapamiętaj, że jest na drugiej – powiedział. Może nie wszystkim wydaje się to jasne, dodam tylko, że Roszko i ja bardzo lubimy filmy akcji, co w jakimś sensie nas tłumaczy.
Tymczasem do mikrofonu dorwał się nagrodzony. Nie miałem pojęcia, kim jest, ale był to chyba człowiek kultury, może poeta, dużo bowiem mówił o pokarmie duchowym, i najwyraźniej była to myśl płynąca z jego głębi: za każdym razem, gdy wymieniał słowo “pokarm”, przełykał ślinę i burczało mu w brzuchu. Dostrzegłem też, że tęsknie rzuca okiem na stół, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak jest to poeta, oni zawsze przecież niedojadali i nawet, jeśli pamiętam, któryś umarł z głodu, co zapewne zostało zapisane w genach. Jak słusznie przewidział Roszko, nagrodzony błyskawicznie skończył podziękowania.
– Limit pięciu minut – wyjaśnił tonem fachowca. – Jak przekroczysz, to cię za karę już nigdy nie nagrodzą.
Potem nastąpiła niezręczna cisza, którą Roszko uznał za strategiczne wyciszenie przed chwilą dla reporterów, i zanim się zorientowałem, pociągnął mnie w stronę pewnego reżysera. Błysnęły flesze. Niestety Roszko jest ode mnie nieco wyższy i to jemu, nie mnie, udało się wcisnąć głowę w kadr z reżyserem. Musiał jednak ostro pracować łokciami, bo takich jak on było wielu. Przyznam, że nie znałem przyjaciela od tej strony. Precyzja i refleks, z jaką obskoczył co ważniejszych gości, zachodząc ich od tyłu i wciskając swą fizys między nich a ich połowice, zrobiła na mnie wrażenie. Mnie zaś Roszko wepchnął w ramiona biznesmena z pierwszych stron gazet, niby to przypadkiem, ale akurat na moment zdjęcia. Następnie przeprosił naburmuszonego przedsiębiorcę, mnie zaś szepnął do ucha:
– OK. Będziesz przynajmniej w prasie gospodarczej.
Mówiąc szczerze, atrakcyjniejszy wydawał mi się pewien siwowłosy wydawca, którego chciałem oczarować swoim talentem, ten jednak wśród oślepiających błysków fleszy zniknął mi z oczu. Opuszczony przez walczącego o zdjęcia Roszka, stałem w samym środku tłumu, popychany raz w jedną, raz w drugą stronę. Nagle ni stąd, ni zowąd stanąłem oko w oko z jakimś fotoreporterem. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Za rozegranie tej sceny najlepsza z żon powinna być ze mnie dumna.
Podczas gdy w oczach fotoreportera, jak w telewizorze, pojawiły się napisy zakończone mnóstwem pytajników: „Czy ten w prążkowanym garniturze to też jest ktoś znany???? Kurczę, oszaleć można z tymi elitami!!!!!”, ja uśmiechnąłem się zwycięskim uśmiechem sukcesu.
– Fotoreporter już, już podniósł aparat, aby uświetnić kliszę moją osobą, gdy nagle jak na zawołanie pojawił się Roszko i migawka uchwyciła nas obu splątanych w przyjacielskim uścisku.
Obejrzałem kilka dni później to zdjęcie. Zdumiewające: nogi Roszka znajdowały się wprawdzie niemal półtora metra ode mnie, ale jego głowa jakimś cudem była tuż nad moim ramieniem. I niech mi teraz ktoś powie, że rozciąganie ciała to strata czasu.
Tymczasem siwowłosy wydawca, na którego tak bardzo liczyłem, zupełnie zniknął mi z oczu. Dopiero kiedy padła komenda: „Zapraszamy do stołu”, zauważyłem go przy misce z kawiorem, w pierwszym szeregu. Najwyraźniej czaił się tam od dłuższego czasu, bowiem jak zdążyłem się zorientować, ten właśnie kawałek podłogi stał się naraz marzeniem wszystkich. Rachityczny poeta świeżo nagrodzony bez skutku usiłował się tam dostać, torując sobie drogę staromodnym: „Przepraszam”. Paradne.
Wydawca najwyraźniej nie zamierzał opuścić raz zdobytej pozycji i trwał tam, zaparty rękami o stół. Próbowałem się do niego dostać i nawet coś tam krzyknąłem ponad głowami:
– Bariccio ekstremalizuje ascetyzm Hemingwaya – ale on obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Nie ma pan nawet talerza? I kto pan w ogóle jest?
W istocie, nie miałem talerza, bo i skąd, gdy tłum napierał na stół, natomiast wiedziałem, kto jestem, jestem Talko mianowicie, aktualnie samotny. Roszko w tym bowiem czasie toczył walkę z aktorem o sztućce i dostęp do łososia. Padł jednak na pewnym zwalistym sportowcu, który sfaulował go przy jesiotrze. Ja sam zamierzałem ponownie dopaść wydawcy, widziałem bowiem, że opuścił kawior i zmierza do łososia, a talerz wyładowany ma po brzegi, ale nie mogłem patrzeć bezczynnie na cierpienia przyjaciela. Zaatakowałem sportowca od tyłu, kopiąc go boleśnie pod kolanem, aż jęknął i opuścił talerz, który natychmiast przejąłem. Na talerzu leżał pokaźny kawałek nadziewanego bażanta, o którego resztki trwała właśnie gorąca walka u końca stołu. Mnie natomiast szturchnął w zemście ktoś, kto sądząc z postury, również był sportowcem, i nagle znalazłem się dziesięć metrów od stołu na plecach stłamszonego poety. Z daleka widziałem jeszcze piękny rzut Roszka do pieczywa, choć patrzyłem na to bez entuzjazmu, przeżywając klęskę z wydawcą, którego już i tak nigdzie nie widziałem. I nagle odezwał się obok mnie męski głos:
– Widziałem akcję ze sportowcem. No, gratuluję odwagi i refleksu. Pan może coś pisze? – Przy mnie stał wydawca. Spoglądał z uznaniem na mojego bażanta i uśmiechał się zachęcająco. – Widać od razu, że z niejednego pieca że tak, ehm khm, powiem, pan jadł. Pogadajmy o interesach.
Drogi czytelniku – pogadaliśmy.