Klasyk powieści szpiegowskiej złamał reguły gatunku i zgrabnie nad nimi przeskoczył, by podążyć w kierunku… buffo? Autoparodii? Hmm, skoro tak, co począć z zakończeniem Krawca z Panamy?
Proszę się nie obawiać – nie zdradzę finału, choć dla całości ma on kluczowe znaczenie. Wali się na głowę czytelnika niepiękną katastrofą, a męską zabawę w policjantów i złodziei – o przepraszam! w bondów i klossów!- ustawia w nowej, wyjątkowo niekorzystnej dla dyszącego żądzą sensacji świata, perspektywie.
Informacja – to ona daje dziś człowiekowi władzę i pieniądze. To o nią zabiegają wszyscy, którzy marzą o byciu kimś. Kto pierwszy, ten lepszy. Konkurencja MUSI zostać w tyle. Sęk w tym, że przekazywanie wiadomości nabrało takiego tempa, iż nie ma już czasu na ich weryfikację. Zatem kluczowe staje się źródło – pewne, niezawodne, zapewniające informacje z pierwszej ręki.
Ale co się stanie, jeśli karykatura agenta 007 zatrudni jako superszpiega genialnego konfabulatora? Takie pytanie zapewne postawił sobie le Carre siadając do napisania nowej powieści. W pierwszej chwili prawdopodobnie pękał ze śmiechu. Z czasem ten śmiech musiał się stawać coraz bardziej gorzki.
Bohaterowie Krawca z Panamy są wyjątkowo niedoskonali. To w gruncie rzeczy antybohaterowie – antyagent, antyszpieg, antybojownik, antykonspirator… Sympatycy gatunku doszukają się bez problemów nawet antyM! Wyjątkowego smaczku dodaje zatem ekranizacji fakt, że jedna z głównych ról przypadła odtwórcy Bonda – Pierce’owi Brosnanowi.
A doskonałość… Cóż, doskonałe mogą być jedynie letnie garnitury z firmy P & B.
AMBER, 2001
Magdalena Walusiak
3 lipca 2001