Grisham wiedział, co robi, decydując się na publikację powieści Bractwo w lutym 2000 roku. Rozpoczynała się właśnie kampania wyborcza, a wybory pierwszej persony w USA to znakomite tło dla historii sensacyjnej. A może nawet główny temat, hę?
Co na przykład mogłoby się wydarzyć, gdyby szef CIA postanowił przy pomocy swoich układów i możliwości finansowych postawić na czele państwa wybranego i wykreowanego przez siebie człowieka? Pomysł odważny i bardzo wdzięczny pod względem fabularnym. Można go było rozegrać na setki, jeśli nie tysiące różnych sposobów, unikając politycznej poprawności. Na to się jednak Grisham nie zdecydował. Jego kandydat na prezydenta ma co prawda pewną słabostkę, jednak nie jest to zbyt poważna wada. Szef CIA to kawał drania, ale nie o osobiste korzyści w ogólnym rozrachunku mu chodzi. Nie mamy, co prawda, do czynienia z sielanką, ale do niej już tylko krok.
Na szczęście na deser otrzymujemy trzech zdeprawowanych strażników sprawiedliwości, którzy jesienią życia utknęli w więzieniu. Sędziowski tercet, nazywany przez współosadzonych Bractwem, może poważnie zagrozić kandydatowi na prezydenta.
Zakończenie jest dość przewidywalne. Wiadomo – kto zadziera z CIA, raczej nie wygra, zwłaszcza siedząc w kiciu. Pytanie tylko: czy zginie, czy niekoniecznie? Odpowiedzi proszę szukać w sprawnej pod względem rzemieślniczym, ale nie najbardziej błyskotliwej powieści Grishama.
AMBER, 2000
Magdalena Walusiak
30 października 2000