Było PRL dla początkujących Jacka Kuronia i Jacka Żakowskiego i odwiedzana przez tłumy wystawa “Szare w kolorze” w warszawskiej Zachęcie, jest także Leksykon PRL i wystawa PRL-owskich “zabytków” w krakowskim Muzeum Narodowym – czy rodzi się moda na epokę minionyzmu, czy po prostu nareszcie dojrzeliśmy do wspomnień i rozliczeń?

Wydaje się, że to zainteresowanie wynika nie tylko z prostego upływu czasu i tego, że życjący w okresie realnego socjalizmu nabierają doń coraz większego dystansu, a urodzeni (na szczęście) później chcieliby się dowiedzieć, co ich właściwie ominęło. To odkopywanie tak niedawno minionej rzeczywistości ma też wymiar swego rodzaju rozrachunkowy i jest wyrazem pewnego niezdecydowania – czy było beznadziejnie i strasznie, czy tylko nudno? Czy dziwność tamtej rzeczywistości to bardziej wesoła groteska, czy raczej ponury absurd? Czy przeklinać ją, czy też wspominać z sentymentem?

Podczas gdy PRL dla początkujących skupiało się bardziej na grozie historii i bohaterstwie tych, którzy mieli odwagę się jej przeciwstawiać, Leksykon PRL lepiej chyba pokazuje dwoistość PRL-owskiej rzeczywistości, cienką granicę, za którą groza zmieniała się w śmieszność.

Jak pisze we wstępie autor Leksykonu, książka ta rezygnuje ze spojrzenia przez pryzmat wielkiej polityki czy procesów społecznych, starając się w większym stopniu niż poważne naukowe publikacje objąć problematykę związaną z życiem codziennym. Wśród 240 haseł znajdziemy i pojęcia z języka władzy i propagandy, takie jak czyn społeczny czy uterenowienie (?), bananowa młodzież i bumelant, i słownictwo opozycjonistów (zadyma, zajączek), wyrażenia z dziedziny gospodarki (kto pamięta, że chrupiące bułeczki to też była sprawa polityczna?), grup społecznych (bikiniarz), kultury (półkownik), sportu, mody i wiele innych, jak choćby Pewex – dla wielu jeden z mitów dzieciństwa (ach, te donaldy z historyjką), dla innych już pusty dźwięk. Leksykon jest bardzo bogato ilustrowany, znajdziemy w nim zdjęcia dokumentalne, reprodukcje plakatów i publikacji drugiego obiegu, rozmaite drobne dokumenty życia codziennego – talony, kartki, cegiełki na szczytne cele (jak choćby na budowę słynnego “Białego Domu”). Ojciec czy dziadek, próbujący wyjaśnić małoletniej latorośli, jak to się właściwie wtedy żyło, znajdzie więc dostateczną ilość materiałów poglądowych. A jeśli dziecię epoki komputerów, soku Frugo i prawdziwej czekolady nadal nie będzie mogło pojąć, na czym polegał absurd tamtych czasów, wystarczy pokazać mu jedno zdjęcie, godne najlepszego surrealistycznego filmu – grupa młodych ludzi z monstrualnymi pasiastymi stonkami na długich tyczkach i hasłem: “Nie przeszkodzą nam w pokojowej pracy, nie zastraszą nas imperialistyczni siewcy dżumy i cholery!”. I może to jest rozwiązanie – w szerszej perspektywie, perspektywie historii i polityki, rzeczywiście było strasznie. Ale kiedy polityka ta zstępowała na poziom codzienności i zaczynała zajmować się stonką, problemem świeżego pieczywa i kolorem skarpetek bikiniarzy – zaczynało być po prostu śmiesznie.

Dominika Cieśla