„Zarobiłem sobie niezasłużenie na opinię mordercy własnych bohaterów, ale tak naprawdę większość przecież przeżyła. Zapamiętuje się złe zakończenia i one wywierają na czytelniku pewne wrażenie. Ale to akurat jest coś, co nazwałbym bez mała programem artystycznym. Otóż życzę sobie, aby czytelnik, docierając do końca mojej książki, nigdy nie wiedział, jaki mu numer wywinę” – wywiad z Feliksem W. Kresem przeprowadzony 20 lat po jego literackim debiucie.

Zapytany o ulubionych autorów fantastycznych zazwyczaj powołuje się pan na Ursulę Le Guin. Ale wymyślone przez pana światy, przede wszystkim Szerer, nijak się mają do tych, które stworzyła autorka Czarnoksiężnika z Archipelagu.

Ona mnie przekonała do gatunku. Poprzez jej książki po raz pierwszy zetknąłem się tak naprawdę z fantasy. Nie dzięki Tolkienowi, ale dzięki Le Guin. Klimat jej powieści bardzo mi się spodobał, to była proza, którą mocno poczułem. Oczywiście to, co piszę, jest diametralnie różne od tego, co pisze Le Guin. Gdybym miał się na kimś wzorować, to na pewno nie na niej, ale stąd się wzięła moja fascynacja tym gatunkiem. Teraz już trochę zanikła, przestałem pisać książki fantasy dla samej fantasy. Na początku miałem wrażenie, że jako pionier wypełniam białą plamę na mapie polskiej fantastyki. W tej chwili już tak nie jest. Pisząc książki staram się opowiadać ciekawe historie, a fantastyka jest narzędziem. Fantasy służy mi do zbudowania pewnego nastroju.

Z jednej strony mówi pan, że w fantasy nie ma żadnych granic jeśli chodzi o możliwości fabularne, a z drugiej uważa ją pan za wyjątkowo skonwencjonalizowany gatunek, praktycznie bez szans rozwoju.

To pozorny paradoks. Kiedy daje się przyzwolenie na wszystko, to przestaje dziwić cokolwiek. Użyję porównania do efektów komputerowych w filmie. Ponieważ dziś można już praktycznie wszystko wygenerować, nikt nie jest zafascynowany efektami technicznymi dla samych efektów. Wymowny jest tutaj przykład Władcy Pierścieni i najnowszych części Gwiezdnych Wojen. W jednym wypadku użyto niebywałych efektów technicznych do opowiedzenia jakiejś historii, a w drugim niebywałe efekty techniczne służą samym efektom i niczemu innemu. Powstało co najwyżej rozbudowane intro gry komputerowej. Z fantasy jest trochę podobnie: można wszystko. To, że ktoś wymyśli nie wiadomo jakiego boga lub potwora i dorzuci nie wiadomo jakie cuda i czary, nie ma żadnej wartości. Przedstawianie tego w kółko dla samego przedstawiania, mnożenie dziwacznych gatunków – jak nie elfy, to pselfy – wiedzie donikąd. Trzeba znaleźć jakąś drogę. Ja na swój sposób próbuję to robić, narzuciłem sobie pewne ograniczenia i szukam jakiegoś wyjścia. Chciałbym zachować z fantasy to, co najlepsze, a jednocześnie nie biegać w kółko za własnym ogonem.

Stąd wymyślona przez pana nazwa podgatunku – science fantasy?

Cykl szererski, mój sztandarowy produkt, jest tak naprawdę science fiction ubranym w kostium fantasy. To znaczy klimat wywodzi się z fantasy, ale prawa rządzące tym światem, a zwłaszcza reżim pisarski, który sobie narzucam, jest rodem z science fiction. W Szererze nic nie bierze się znikąd. Znam mechanizmy, których mogę nie pokazywać czytelnikowi, bo nie jest to potrzebne, ale wiem, jak to wszystko działa.

Jak pan ocenia, czy w pańskich powieściach to bohaterowie i ich charaktery kształtują fabułę, czy to fatalizm wymyślonej przez pana fabuły kształtuje ich losy?

To pierwsze jest raczej bliższe prawdy. Porównuję czasem swoje książki do gier RP (Role-Playing). Sam nie do końca panuję nad fabułą. Wiem, dokąd chcę dojechać, ale jakimi drogami – nie do końca. Kiedy już zbuduję bohatera, czasem robi on coś, co jest zupełnie nie po drodze z moimi zamysłami. W praktyce wygląda to tak: wymyślam jakąś scenę, powiedzmy, że spotyka się w lesie dwoje ludzi. Planuję, że w trakcie rozmowy dojdą oni do jakichś wniosków. Tymczasem, kiedy zaczynam pisać dialog wynikający z charakterów tych postaci, okazuje się, że nie dogadują się one tak, jak to sobie założyłem i wtedy fabuła skręca w rejony zupełnie nieprzewidywalne. To ma swoje konsekwencje – czasem po prostu jadę w maliny. Bywa, że napiszę rozdział lub dwa, ale trzeba je wyrzucić do śmieci…

… bo zdążył pan zabić głównego bohatera?

Albo opowiadam historię zupełnie nie na temat i popadając w kolejne dygresje tracę możliwość dojechania tam, dokąd zmierzałem. Wracam wtedy do punktu wyjścia, postanawiam, że bohaterowie nie mogą się spotkać w lesie i fabuła musi się jakoś inaczej potoczyć.

Czyli jest to szukanie kompromisu między schematem literackim a improwizacją?

Wiem, że coś muszę opowiedzieć, ale staram się, aby to przebiegło w sposób naturalny, żeby nie wymuszać na siłę rozwiązań fabularnych.

Uśmierca pan, często w sposób makabryczny, swoich bohaterów, nawet pierwszoplanowych, toczy pan przy ich pomocy okrutne wojny, a jednocześnie twierdzi, że świat Szereru jest mniej okrutny od świata realnego.

Zarobiłem sobie niezasłużenie na opinię mordercy własnych bohaterów, ale tak naprawdę większość przecież przeżyła. Zapamiętuje się złe zakończenia i one wywierają na czytelniku pewne wrażenie. Ale to akurat jest coś, co nazwałbym bez mała programem artystycznym. Otóż życzę sobie, aby czytelnik, docierając do końca mojej książki, nigdy nie wiedział, jaki mu numer wywinę.

Podobno jeśli ktoś pozwoli sobie na uśmiercenie głównego bohatera, w okrutny zresztą czasem sposób, to będę to ja. Pozwalałem sobie na takie eksperymenty i jeszcze sobie pewnie kiedyś pozwolę. Natomiast weźmy Północną granicę – troje bohaterów przeżyło. Pani Dobrego Znaku – także. W Grombelardzkiej legendzie ginie główna bohaterka, ale nie jest jedyną postacią tej książki, a inne przeżywają. Że zginą później w Porzuconym Królestwie to inna sprawa. Ale też nie wszyscy. W Królu Bezmiarów głównym bohaterem są w zasadzie pilot Raladan i jego przybrana córka Ridareta, a że dwie drugoplanowe bohaterki giną… Ale drugoplanowe postaci giną wszędzie i ja nie jestem tu jakimś specjalnym potworem ani eksperymentatorem. Zatem większość postaci pierwszoplanowych przeżyła.

Natomiast sam Szerer nie jest tak okrutny jak nasz świat. Tam nie ma wojen religijnych, prześladowań innowierców, istnieje coś w rodzaju równouprawnienia kobiet. W Armekcie istnieje powszechna edukacja, tolerancja, każdy może głosić dowolne poglądy. Panuje tam absolutyzm oświecony. Różowo aż się rzygać chce. W średniowiecznej Europie nie było tak dobrze. Dlatego moim zdaniem sam świat nie jest aż tak okrutny, okrutne może bywają przypadki, które zdarzają się jakimś bohaterom, ale to są powieści awanturnicze w dobrym, mam nadzieję, rozumieniu tego słowa.

Wiąże się pan emocjonalnie ze swoimi bohaterami?

Oj bardzo! Z Karenirą, którą zamordowałem w jednej z książek, przeżyłem więcej lat niż z żoną. Z małżonką jestem od lat 16, a Karenirę znałem wcześniej. Lubiłem tę dziewczynę, bo lubię postaci, które opisuję. Moi bohaterowie rzadko mają jakieś pierwowzory w życiu, raczej nie zdarza się tak, że któryś z bohaterów jest podobny do mojego kumpla z ławy szkolnej, raczej wymyślam te osoby od początku do końca. Pierwszą osobą, której żal Kareniry, jest autor.

Czy to, co się z nią wydarzyło, można nazwać fatum, którego przecież w pańskich powieściach nie ma? W jej przypadku los się wypełnił. A losu w Szererze nie ma.

Nie, ale to się dzieje zgodnie z przysłowiem „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Jeżeli ktoś przez 10 lat biega po jakichś górach, po istnej jaskini zbójców i szuka guza, to w końcu go znajdzie. Staram się, żeby moi bohaterowie byli wiarygodni. Opisuję czasem takich farciarzy, którym się przez całe życie udało po piracku przeżyć, ale dla równowagi są i tacy, którym się po prostu nie udało. Jeżeli już uśmiercam bohatera, to musi na nim zależeć czytelnikowi. Uważam, że jeśli mnie nie wzruszają losy bohatera i nie dotyka mnie jego śmierć, to i czytelnika nie dotknie. Dlatego to tak wygląda. Brutalnie ale szczerze. Jedni przeżywają, inni nie. Tak bywa w życiu i staram się, żeby moje książki były pod tym względem prawdziwe.

Ile tomów będzie ostatecznie liczył cykl „Księga Całości”? Spotkałam się już z różnymi wyliczeniami. Miało być pięć, ale teraz pisze pan szósty, a niektórzy liczą na siedem części.

„Księga Całości” jako pewien cykl powinna się skończyć na tomie piątym, ale trochę mi się ta opowieść rozbuchała. Teraz po prostu próbuję zakończyć pewną historię. Natomiast finał cyklu, który nosi tytuł „Księga Całości”, nie oznacza zakończenia fabuł w Szererze. Chcę opowiedzieć o losach bohaterów, których dotąd przedstawiłem, o schyłku i upadku albo wskrzeszeniu Wiecznego Cesarstwa – i to jest „Księga Całości”. Natomiast później, w świecie, który zbudowałem, czyli w Szererze i pod niebem Szerni, będę jeszcze pisał fabuły. Może z mniejszą częstotliwością, ale 20 lat pracy włożyłem w zbudowanie tego świata i nie chce mi się go teraz wyrzucać na śmietnik. To już będą inne historie, o innych ludziach. Jeżeli wydarzenia i postaci z „Księgi Całości” gdzieś się pojawią, to w tle, jako epizody. Owszem, może w dalekim planie będzie się toczyła jakaś wojna dartańska czy armektańska, ale to nie o niej będzie opowieść. Czytelnik „Księgi Całości” będzie wiedział o jaką wojnę chodzi, kto ją rozpętał i dlaczego, ale nie będzie to miało żadnego bezpośredniego związku z losami na przykład Jeźdźców Równin.

Porzucone Królestwo to chyba jedyna powieść tego cyklu, której nie warto czytać bez znajomości poprzednich tomów?

Świadomie tak ją skonstruowałem. Wcześniej starałem się, żeby każda moja książka stanowiła zamkniętą, samodzielną całość i ta też spełnia to kryterium, ale już z pewnym wysiłkiem. Cykl rozrósł się do tego stopnia, że w pewnym momencie stwierdziłem, iż już niepodobna udawać przed sobą i przed czytelnikami, że niczego wcześniej nie było, że teraz zacznę od Adama i Ewy. Same streszczenia, przybliżenia wszystkiego, co się wydarzyło, zajęłoby pół książki. Trudno, jeśli ktoś nie czytał, to niech sobie przeczyta. Musiałem znaleźć złoty środek. Podobnie jest ze znanym cyklem Zbigniewa Nienackiego i historią wehikułu. Ile razy można opowiadać o wujku Gromille i jego niezwykłym samochodzie??? To akurat jest epizod, może i można ze sto razy. Natomiast ja już nie mogę opowiadać tej samej historii po raz kolejny.

Podobnie z Harrym Potterem – każdy kolejny tom jest o kilkadziesiąt procent grubszy od poprzedniego m.in. ze względu na streszczenia.

No właśnie. W pewnym momencie dociera się do granicy i trzeba podjąć decyzję: zrobić ukłon w stronę starego czytelnika i już mu wszystkiego nie streszczać, czy też pisać dla ludzi zupełnie niezorientowanych. Doszedłem do wniosku, że skoro wcześniejsze tomy są dostępne na rynku, to ktoś, kto będzie ciekaw, a będzie coś dla niego niejasne, po nie sięgnie. Nie mogę zanudzać swoich wiernych czytelników w nieskończoność opowiadając im tę samą historię, którą przecież znają. Im się też należy pewien szacunek.

Kiedy ukażą się Jeźdźcy Równin?

W 2005 r., ale to nie będzie się zaliczało do „Księgi Całości”, choć rozgrywać się będzie w Szererze. Cykl zamknie powieść, którą bardzo roboczo nazwałem Szerń i Szerer, ale to nie jest dobry tytuł i na pewno tak nie będzie brzmiał. Książka ukaże się pod koniec przyszłego roku. Cały nadchodzący rok zajmie mi napisanie największej kobyły mojego życia. To będzie na pewno okropnie grube.

Czy rozwiązane zostaną tajemnice zmian Szerni?

Tak. Zamierzam zamknąć także polityczne dzieje Wiecznego Cesarstwa. Będzie wiadomo, dokąd to zmierza, z Szernią będzie podobnie i jednoznacznie, przynajmniej mam taką nadzieję. To samo z bohaterami. Chcę posłać w zaświaty tego, kogo trzeba, a innych skierować na takie tory, żeby były przewidywalne dla czytelnika.

Co pan czyta dla przyjemności?

Głównie literaturę faktu oraz stricte i populanonaukową, głównie z dziedziny historii i historii wojskowości. Ostatnio bardzo mało beletrystyki, a już fantastyki w ogóle. Kiedyś czytałem wszystko, ostatnio nie czytam nic.

Nawet polskiej? Ukazuje się coraz więcej tytułów, powstają nowe, wyspecjalizowane wydawnictwa publikujące wyłącznie fantastykę.

To są kontakty bardziej towarzyskie. Znam tych ludzi, z przyjemnością przeczytam książkę kolegi po piórze, którego znam osobiście i z którym się spotkam za miesiąc na piwie, ale przeczytam ją z powodów towarzyskich. Dla czystej przyjemności obcowania z książką sięgnąłbym po coś innego, najprawdopodobniej lekturę historyczną, naukową.

Nie wydaje się panu, że kostium fantasy zamyka pana w getcie fantastyki? Bo właśnie mianem getta określa się często w Polsce środowisko twórców i odbiorców literatury SF i fantasy.

Getto jest czymś wspaniałym. To nie żadne getto, to krąg wspaniałych czytelników, którzy nie szczędzą czasu, trudu i pieniędzy i przyjeżdżają na konwenty, żeby ze mną porozmawiać. Ani myślę z tego środowiska wychodzić. Jeżeli ktoś spoza tego tak zwanego getta będzie chciał sięgnąć po moje książki, to proszę bardzo, ale nie myślę uciekać od ludzi, przede wszystkim od czytelników, których cenię, szanuję, lubię i z którymi się dogaduję.

Magdalena Walusiak

Foto – wydawnictwo MAG

Feliks W. Kres – nota biograficzna

Feliks W. Kres: Klejnot i wachlarz – fragment

Feliks W. Kres: Pani Dobrego Znaku – fragment

Feliks W. Kres – strona pisarza