DELHI

Nastepnego dnia nadal bał się Indii, ale zżerała go też ciekawość, jak wyglądają za dnia. Obudzili się późno, nieprzytomni od zmieniania stref czasowych, ale rozsądek nakazywał wstać. Wypełniali sobą i gratami cały pokój, czyli duże podwójne łóżko i skrawek podłogi. Kuba wziął szybki prysznic i był gotów, ale miłość jego życia i towarzyszka podróży potrzebowała dużo więcej czasu. W końcu zrobiła się już druga po południu. Zaczynał wpadać w paranoję. „Trzy i pół miesiąca będę czekał na nią w tych malutkich klitach, kraty zamiast okien. Nic przez Zośkę nie zobaczę”. Za oknem coś szumiało, dźwięki zlewały się w nieprzenikniony hałas, nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co tam jest.

Okazało się, że Pahargandż jest jak wzburzona rzeka. Wąską, krętą i nieregularną uliczką płyną nieustannie ludzie. Sklep na sklepie, stoiska, stragany, budki, kontuary, towary rozłożone na ziemi, sprzedawcy z towarami w rękach i na grzbiecie chodzą w te i we wte. Inni mają wszystko na wysokich czterokołowych wózkach. Wielu sprzedaje z roweru lub z kosza na głowie. Każdy proponuje swój towar albo usługę. W Tangerze nie mógł się opędzić od natrętów, tutaj jakoś się udaje. Ćwiczył się w tej trudnej sztuce. „Przede wszystkim: unikaj kontaktu wzrokowego”. Jego spojrzenie przyłapał koleś z Kaszmiru, stojący przed sklepem. I natychmiast namolnie zaprasza do środka. „Pewnie myśli, że chcę kupić dżointy. Jestem młody, wyglądam jak klient”. Rzeczywiście, wyglądał na zagubionego Europejczyka, który przyleciał szukać przygód. Pachniał jeszcze Zachodem, rozglądał się niespokojnie, przytłoczony nadmiarem świata dookoła. Jego tłumaczenia, że nie pali stafu, oznaczały dla dilerów tylko tyle, że się boi.

Wszystkie te propozycje mogą uczyć opanowania i cierpliwości. Odmawiasz spokojnie i z godnością – polepszasz swoją karmę. Odmawiasz zdenerwowany i zły po setnej zaczepce – pogarszasz ją. Najlepsze dla twoich kolejnych wcieleń jest oczywiście uleganie żebrakom i dawanie im pieniędzy. Ale nie każdego na to stać. Ciągłe zaczepki uczą też koncentrowania się na własnych sprawach, o ile ma się jakieś oprócz ciekawego rozglądania dookoła. Właściwie pierwsza reakcja większości przybyszów to właśnie unikanie kontaktu wzrokowego. Naprzyglądać się, nasiąknąć, przyzwyczaić. Zorientować, co jest grane.

Nie ma chodników. Przeciskają się ludzie, samochody, riksze rowerowe i motorowe też na trzech kółkach. Wschód nie zna chyba instytucji „przechodnia”, czyli kogoś, kto w pośpiechu mija wszystko, śpiesząc się do swoich spraw. Po pierwsze nikt się nie śpieszy, po drugie zaś każdy obecny na Pahargandżu wchodzi w jakieś interakcje z innymi. Nie da się po prostu przejść, nie da się nie zwracać uwagi na otoczenie. Wszystko jest zbyt blisko, zbyt obfite, kolorowe, głośne i pachnące. Wciska się w uszy, oczy i nos.

Ze wszystkich stron atakowały go bodźce, trochę tak jak w hipermarkecie. Wyruszył w poszukiwaniu inności, a jego umysł kurczowo trzyma się tego, co znane. Żeby oswoić obcość porównywał i łączył. Pilota z filmem, lotnisko z książką, Pahargandż z hipermarketem.

Tyle że ta wielka wystawa w Indiach jest Mega Totalnym Marketem. Wszechogarniającym, choć nie wszystkie elementy są perfidną zachętą do kupna jak na Zachodzie. Bodźce są też dużo silniejsze, mimo że nie zaprojektowane przez jego kolegów z agencji reklamowych. Kaskady obrazów, zapachów, postaci podążających w nieznanych celach w niejasnych kierunkach. Wielka łamigłówka, którą trzeba rozgryźć.

Namiastka europejskości dla świeżo przybyłych to Connaught Place, wielkie rondo postkolonialnych budynków. Strefa aklimatyzacji, komora ciśnieniowa. Trochę Wschodu, trochę Zachodu. Restauracje, banki, sklepy pilnowane przez facetów w uniformach, którzy przede wszystkim odganiają żebraków.

Zmęczeni przysiedli w parku pośrodku budynków. Od razu wynurzają się kolesie z tajemniczymi smarowidłami. „ Łer ju from? Połlend?” – wyjmują kartkę z polskim tekstem: „Bądź miły i uprzejmy dla tego wspaniałego pana i zrób mu doskonały masaż po specjalnej niskiej cenie”. Zosia rzuciła się do ucieczki, usiedli gdzie indziej na trawie. Tam natychmiast obległo ich stadko umorusanych i śmiejących się dzieci w łachmanach. Nie dawały się odpędzić, a nie łatwo też uciec, bo trzymały jego plecak. Znowu zmienili miejsce, ale szybko się okazuje, że tylko w zamkniętych lokalach da się odpocząć. A we wnętrzach klimatyzacja, drzwi otwiera wyglancowany strażnik, w środku jak w domu, plastiki, ceny wywieszone, obsługa i swojska atmosfera. A przecież nie o to chodzi.

Zagadnął ich wąsaty policjant w ciężkim płaszczu. Mówi, że turyści przyjeżdżają, fotografują, piszą pamiętniki. A dlaczego: bo wszyscy są szpiegami. Oni też. O co im chodzi? O indyjski uran. Tłumaczy to z pełnym przekonaniem, a potem zaprasza do domu na kolację. Może sam jest szpiegiem.

Zosia szybko miała dosyć i wróciła do hotelu. On nakręcony poszedł samotnie do jednej z knajpek na Pahargandżu. Palił indyjskie extra mocne i obserwował ulicę. Całe to zamieszanie wydawało się trochę przerażające, dopóki przez tłum nie zaczęła przeciskać się krowa albo słoń. Wtedy uśmiechał się: „ To jest jakiś cyrk”.

Przenieśli się z bardzo przyzwoitego Namaskar Hotel do pobliskiego Bright Guest House tańszego o sto rupii. Syf i malaria. Ekskluzywny pokój z kiblem i zepsutym prysznicem śmierdzi upiornie. Źle zorganizował przeprowadzkę, w Namaskarze musieli zapłacić za dwie doby hotelowe, choć spali tylko jedną noc. Zosia natychmiast robi aferę o te parę złotych, które stracili na operacji. W każdym razie w BGH będą mieszkać do przyjazdu Żuka.

Kuba chciał zostawić daleko za sobą swój kraj zagubiony gdzieś na wschodzie Europy i zapomnieć o znajomych. Ale skoro Żuk przylatuje parę dni po nich, nie mogli przecież ukrywać się przed nim. „Gdybym był sam… – myślał – …..wtedy to by było”. „ Jak to fajnie, że Żuk przyleci! – cieszyła się jednak Zosia. – Wiesz, w Nepalu jest Asia! Jak to miło będzie, jak się wszyscy spotkamy!” Ciarki przechodziły mu po plecach. W ogóle nie chciał, żeby było miło. Uważał, że jak miło to nudno.

Znajomy muzyk ze swoją panienką odgrażali się, że też przylecą. Chcieli chyba trochę podrasować swój image, ale miał nadzieję, że nie ruszą dupy dalej niż na sesję na plażach Egiptu. Młodzieżowy prezenter telewizyjny przechodził z kolei okres burzy i naporu, chciał zmienić swoje życie i wypytywał ile kosztuje wyjazd do Indii. Inny menedżer obrośnięty w piórka chciał powrócić do „niezależnych” korzeni i też tu przyjechać, do raju wegetarian. Parę takich warszawkowych typów coś mówiło przy piwie i sałatce, że porzuci swoje mieszkanka i spotka jego i Zosię w Indiach. „ Gdzie będziecie, może się jakoś umówimy ?” Najlepiej we wtorek o 16.00. Wykręcał się, jak mógł, i żadnych namiarów im nie dawał. „ Jak tu dotrą, będę się chował po zacienionej stronie ulic. Poza tym groziło mu, że straci wyłączność. Jeśli wszyscy zaczną jeździć do Indii, jego wyjazd przestanie być atrakcyjny. Będzie częścią masowego ruszenia zblazowanej stolicy. On chciał być inny. A był przecież z warszawki.

W hotelu, w pokoju obok odbywała się dzika balanga. Francuz, zarośnięty i długowłosy Chris przyjechał właśnie drogą lądową przez Turcję, Iran i Pakistan. Początkujący Polak patrzył na niego z podziwem i chciał o wiele zapytać, ale Francuzol oczy miał tak szklane i skryte za mgłą, że zrezygnował. Drugi żabojad zjechał z Nepalu, trzeciego odebrali właśnie z lotniska. Mieli ze sobą sound-system na mini dyski. W małym pokoiku na cały regulator grzmi Miles Davis. Chłopcy piją Eau de Vie, wódkę z gruszek prosto ze strefy wolnocłowej, palą dżointy i wciągają kreski z ketaminy. To chyba jedyny narkotyk, jakiego nigdy nie brał, więc pośpiesznie pożegnał się z sąsiadami. Davis rozbrzmiewał chyba do rana. Balanga jak każda inna, we Francji, w Warszawie. Powszechność najebki.

Wcześnie rano wyszedł na chwilę na ulicę. Przed dworcem, na poboczu jezdni łachmaniarze osłaniają się szmatami i coś kombinują. Przyglądał się zaciekawiony, aż nagle zrozumiał.

Pod osłoną brudnych szmat rozwijali zużyte kawałki folii aluminiowej. Dobrze to znał. Kładli resztki grudek ciemnej heroiny, podpalali i dym wciągali do płuc przez krótkie rurki. Zahipnotyzowało go. To co on i koledzy zawsze w ukryciu, we wnętrzach domów, ewentualnie pośpiesznie, po kryjomu na tylnich siedzeniach autobusu, ci tutaj robili na środku ulicy. Osłaniali się nie przed spojrzeniami, lecz ewentualnym powiewem, który mógł zwiać cenne drobiny narkotyku.

Byłym palaczom heroiny niewinna folia aluminiowa, w którą pakuje się zazwyczaj kanapki, kojarzy się tylko z jednym. Ze spływającym po niej, roztapiającym się szczęściem. Po podgrzaniu kawałka szitu zaczyna on płynąć, a następnie dymić. Wciąganie tego dymu to najszczęśliwsza chwila w życiu uzależnionego. Wydaje się, że nic jej nie dorówna. Dopiero po paru latach, a czasem nigdy, neofici przekonują się, że są w życiu inne atrakcje. On już w to uwierzył, ale nagły widok towaru zbił go z pantałyku. Po chwili westchnął i odwrócił się. Odszedł szybko, z powrotem do hotelu. „ Może to lepiej, że nie jestem tu sam”.

Z hotelu uciekli do starego Delhi. A tam total. To, co już znali, podniesione do kwadratu. Chaos pośród ruin domów, lepianek i slamsów. Nie da się iść. Mały chłopiec z trudem pedałujący wielką rikszą proponuje, że do Czerwonego Fortu zabierze za sto rupii. Jeszcze pachną Europą, to widać, słychać i czuć, ale nie są aż tacy głupi. Targowali się aż do 10 rupii i wpakowali się na ławeczkę rikszy. Dorosły nie pojedzie za taką skromną sumę, ale dziecko tak, byle coś zarobić. Cała sztuka przeciskania się spada na chłopca i niewiele szybciej niż na piechotę przesuwali się do przodu. Po chwili zaczęli się czuć głupio: dwa tłuste europejskie ciała wiezione siłą mięśni nieletniego, wychudzonego Hindusa. Kiedy wjeżdżali na górki, chłopiec zeskakiwał i ciągnął rikszę. Zsiadali, żeby było mu łatwiej. Hindusi raczej tak nie robią. Im było głupio, czuli się jak kolonialni wyzyskiwacze. „Czy nie wynajmując riksz postępowalibyśmy lepiej? Czy sankcjonujemy jakąś krzywdę społeczną? Czy też raczej stosujemy nasze kryteria moralne do kompletnie innej kultury? Czy skrupuły są na miejscu? Przecież dzięki tym paru rupiom chłopak przeżyje kolejny dzień. W Europie powinien chodzić do szkoły, ale tutaj musi zarabiać na życie”. – monologował przed Zośką.

W Czerwonym Forcie krążyło dwóch tłustych i wąsatych młodych lowelasów odzianych w skórzane błyszczące kurtki z wypolerowanymi guzikami. Chodzili w nich prężni i dumni, trzymając się za ręce. Pstrykali sobie zdjęcia tak, żeby w kadrze objąć jak najwięcej białych. „ Czy wolą mężczyzn czy kobiety?” – zastanawiała się Zosia, którą konkrety interesowały bardziej od filozoficznych rozważań. „ Czy potem onanizują się, oglądając odbitki, czy pokazują je dumnym rodzicom?” – śmiała się. W Muzeum Archeologicznym Czerwonego Fortu zauważyła, że zwiedzający rzeczywiście interesują się przeszłością w witrynach, w przeciwieństwie do polskich turystów w naszej ojczyźnie. Spojrzał na nią z podziwem. Od przyjazdu chciał ją uznać za głupszą i mniej spostrzegawczą, ale najwyraźniej się mylił. Po raz kolejny chciał ją objąć, znowu go odsunęła, rytuał, który przechodzili chyba od momentu, kiedy poszli pierwszy raz do łóżka. Rytuał, którego bolesne skutki kiedyś zagłuszał heroiną, a teraz trzeźwy jak świnia odbierał nazbyt wyraźnie.

W starej części Delhi Wielki Meczet. Oprócz obuwia zdjętego przed wejściem nic właściwie nie wyróżnia świątyń. Czuł się trochę niepewnie w obliczu islamu, ale „Nigdzie nie ma tych terrorystów i kałaszy”. Na dziedzińcu Zosię oblegają tłumy dzieci, robi im zdjęcia. Jego zaczepia student historii, który uczy angielskiego gdzieś w Pendżabie i „Aj dżast łont praktis maj inglisz”. Ludzie sprawiają wrażenie, jakby wpadli z ulicy odpocząć trochę w meczecie. W świątyni dżinijskiej na dywanach przed głównym ołtarzem rozłożone całe rodziny jak na pikniku. Dzieci płaczą, obok starcy zatopieni w rozmyślaniach. Nikomu nie przeszkadza biały, który przysiadł się na chwilę.

Zupełnie inne przyjęcie w świątyni sikhijskiej. Chcieli wejść do jednej z nich, w starym Delhi. Pojawia się facet w dżinsach i turbanie, ma około trzydziestki. Dosyć trudno jest prawidłowo ocenić wiek Hindusów. Tak jakbyś próbował ocenić wiek Japończyka . Sikh prowadzi ich do biura, gdzie zostawiają buty i zakładają pomarańczowe chustki na głowy. Pyta, czy mają papierosy, ponieważ nie wolno ich wnosić do świątyni. „ O kurwa, akcja niemiecka, mam szlugi w kieszeni”, ale Zosia o tym nie wie. „ Byłaby wściekła, że znowu jaram”. Popełnia świętokradztwo i wchodzi z papierosami.

Sikhowie nie ścinają włosów od urodzenia. Przewodnik ma długie końcówki wąsów i brody schowane razem z resztą włosów pod turbanem. Wejściem pilnowanym przez dwóch siwobrodych strażników z mieczami i dzidami wprowadza ich do środka świątyni. Białe, marmurowe wnętrze przybrane jest plastikowymi ozdobami jak knajpy w okresie świątecznym. W głębi na podwyższeniu Mistrz Ceremonii czyta ze świętej księgi, obok trzech muzykantów bębni i fleci. Ludzie wchodzą, podchodzą do podwyższenia. Jest to zarazem grobowiec jednego ze świętych mężów. Wierni biją pokłon i całują brzeg. Potem siadają i słuchają. Przewodnik twierdzi, że obowiązkiem sikha jest wstąpić przynajmniej raz dziennie do świątyni. Sikh powinien również wstać przed świtem i modlić się po kąpieli, po południu i wieczorem przed snem.

W 1947 roku, kiedy dawny „ klejnot w koronie” został podzielony na Indie i Pakistan, sikhowie opowiedzieli się za przyłączeniem ICH Pendżabu do Indii, mając nadzieję na utworzenie ich niezależnego państwa. Zawiedli się jednak srodze. W latach 70. pojawiły się niepodległościowe ruchy terrorystyczne domagające się utworzenia Chalistanu – państwa sikhów. W 1984 roku armia indyjska dokonała rzezi w złotej świątyni sikhów w Amritsarze, opanowanej przez zbrojnych powstańców. Tę profanację pomszczono, zabijając Indirę Gandhi, co z kolei zaowocowało pogromami sikhów w Delhi i innych miastach.

O tych krwawych kartach w ich historii przewodnik nawet nie wspomina, stara się budować prosty i pozytytwny obraz swojej wspólnoty. Mówi, że są otwarci dla wszystkich, nawet dla przedstawicieli innych religii, byleby zachować szacunek dla sikhijskich obyczajów.

Gdyby Kuba przeczytał „ Ucieczkę do Indii” Krzysztofa Mroziewicza, wiedziałby i rozumiałby więcej. Ale ponieważ nie przeczytał błądził po omacku, samemu szukając prawd.

Obejrzeli gigantyczną kuchnię przy świątyni, gdzie robi się publiczne i darmowe posiłki. Przewodnik podkreśla, że sikhowie opiekują się wszystkimi („ A sobą przede wszystkim”), prowadzą szkoły, szpitale i przytułki. Przewodnik nie popędza, powoli wszystko pokazuje, odpowiada na pytania i prosi o kolejne. „Specjalista od public relations”. Na koniec wrócili do biura, gdzie dostali księgę gości do wpisania się i broszurki informacyjne. „ Ewryting for fri, bat ju ken giv sam donejszyn” Dziesięć rupii w zupełności wystarcza.