Kiedy dowiedziałem się, że jeszcze żyje, powinienem nie móc w to uwierzyć; ale było to drugie zdziwienie tego dnia, a pierwsze wyczerpało już moją energię psychiczną. Zaczęło się od odkrycia tej oferty w internecie: Muzeum Historii Najnowszej proponowało wizyty – konwojowanych, naturalnie – zbrodniarzy wojennych. Skazani na dożywocie, a chyba również (jak wyczytałem, zdawało mi się, między wierszami) na karę śmierci, z biegiem czasu zyskali, w drodze półoficjalnej łaski, prawo do odwiedzania zwykłych ludzi, sobie ku pouczeniu, tamtym ku przestrodze. Najsłynniejsi zbrodniarze, którymi niegdyś, jak informowało ogłoszenie, dysponowało Muzeum, w większości już oczywiście nie żyli. Zresztą, pomyślałem sobie zaraz, mógł to być chwyt reklamowy – cóż im szkodziło dopisać do długiej listy Adolfa Hitlera z adnotacją, jak przy innych nazwiskach: „NIEAKTUALNE”? Moje zaufanie do całego przedsięwzięcia obudziły przede wszystkim ceny – zawrotne. Siedząc po południu przed ekranem przeglądałem kolejne pozycje: byli tam jacyś watażkowie z Bałkanów, dwóch osądzonych za gwałt na Wietnamce marines, kilkunastu stuletnich hitlerowców. Naturalnie oni zaintrygowali mnie najbardziej. W pewnej chwili zobaczyłem wśród nich znane nazwisko i cenę, która okazała się niewygórowana. Tak, pomyślałem z drżeniem, na niego byłoby mnie stać. Wahałem się chwilę, a potem gorączkowo, jakby niespokojny, że każda chwila może mi na zawsze uniemożliwić to spotkanie, wystukałem na klawiaturze zamówienie: Karl Gunther, zabójca Brunona Schulza.

I oto siedział przede mną starzec z nogami owiniętymi kraciastym pledem, przywieziony przed chwilą na wózku przez stylowego konwojenta w mundurze amerykańskiej Military Police z 1945 r., w kolorze khaki. Strażnik zajął miejsce na składanym krzesełku przed drzwiami mieszkania, sprawdziwszy najpierw okna i wysokość, dzielącą je od ulicy (doprawdy, nawet on nie przeżyłby tego skoku, a co dopiero ten, tu, pomyślałem); tymczasem ja przyglądałem się niedogolonej bestii o półprzymkniętych oczach, z wąskimi ustami, w których kąciku wzbierała powoli banieczka śliny. Dopiero teraz zastanowiłem się, o czym mam tak naprawdę z nim mówić i – refleksja doprawdy warta, by podjąć ją wcześniej – czy przypadkiem goszczenie go, nawet w upokarzającym charakterze eksponatu, nie jest robieniem mu zaszczytu, na który nie zasłużył. Z tego wszystkiego zerwałem się zza biurka i zacząłem spacerować wielkimi krokami po pokoju, a potem nie pytając go i nie częstując zapaliłem papierosa. Chciałem podkreślić w ten sposób, że nie uważam go za równego sobie, że jest dla mnie zaledwie człowiekiem, z pewnością niegodnym szacunku; ale to znowuż przywiodło mi na pamięć filmy wojenne, których naoglądałem się w dzieciństwie: dokładnie tak, jak ja teraz, zachowywali się w nich oficerowie gestapo, zanim zaczynali wrzaskiem i torturami zmuszać swoje ofiary do składania zeznań. Speszony, wróciłem na fotel. Przez cały ten czas Gunther – o ile to był Gunther, przeleciała mi przez głowę wątpliwość – siedział nieruchomo, z półprzymkniętymi oczami, jakbym należał do świata, w którym już go nie ma, który już go nie dotyczy. Cóż – jeśli tak, w gruncie rzeczy miał rację.

– I co, często zabierają pana na takie wizyty? – odezwałem się w końcu.

Bez odpowiedzi. Starzec mógłby uchodzić za nieboszczyka, gdyby nie banieczka śliny w kąciku ust, która pękła z cichym pyknięciem.

– Pamięta pan coś? – zapytałem znowu, a ponieważ wciąż milczał, ciągnąłem – Odezwie się pan do mnie? Jeśli nie, zaraz pana odeślę i nie zapłacę ani grosza. A u mnie chyba jest mimo wszystko milej niż w celi, co?

Gunther powoli otworzył oczy. Były nieprawdopodobnie wodniste, kiedyś zielone, dziś mętne, zaledwie widoczne w jamach czaszki. Przez chwilę błądził wzrokiem gdzieś nad moją głową, wreszcie popatrzył na mnie bez wyrazu, zupełnie, jakby stał przed nim pusty fotel.

– Słyszy mnie pan? – zapytałem.

Żadnej reakcji. Przypomniałem sobie cenę, jaką zobowiązałem się uiścić po wizycie i szlag mnie trafił. Podniosłem się, żeby zawołać strażnika; ale gdy przechodziłem obok gościa, moich uszu dobiegł jakiś szmer. Gunther mamrotał coś, nie wiem, do siebie czy do mnie. Pochyliłem się nad nim:

– Słucham?

– Wszystko przez Jurgena. Mówiłem mu, żeby zawsze sprawdzał, czy w czajniku jest woda, zanim postawi go na kuchni, ale ta szelma nie zwracał na mnie uwagi i kiedy przyszli mnie odwiedzić, w całym pokoju było nadymione, i jak to miało dobrze wypaść, naprawdę się wtedy starałem, ale nigdy nic nie wychodziło mi jak należy, to inni awansowali, mieli piękne kobiety i stanowiska jak się patrzy, zawsze byłem od brudnej roboty, zasrane to życie, nic nie jest sprawiedliwe, często śni mi się, że w nocy wstaję i idę do toalety, i potem człowiek budzi się zafajdany, albo w szczynach, i kto po mnie posprząta, wszyscy się brzydzą starych ludzi, a strażnik to zupę najchętniej podawałby mi na kiju, powiada, że śmierdzę, on też by śmierdział, jakby w tym wieku został sam, ja już mam 98 lat, panie, to jest wiek, prawda? to się nie każdemu udaje tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa; warzywa, panie i spacery na świeżym powietrzu, to jest gwarancja zdrowia…

– Chciałbym porozmawiać z panem o Schulzu – huknąłem mu do ucha.

– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku cytrynowego, miałem kiedyś jedną taką, co umiała to robić, dobra była w kuchni, i befsztyk taki nie przesmażony, ale teraz, od lat, to już nie dla mnie, jak nie uważam i zjem nawet tej zupy, co mi dają, ale za dużo, to potem mam wzdęcia, a strażnik to najchętniej zupę na kiju by mi podsuwał…

– Drohobycz! – wrzasnąłem – Pamięta pan Drohobycz?

Zamilkł i bardzo powoli odwrócił głowę w moją stronę. Spojrzał przytomniej, po raz pierwszy spojrzał na mnie, nie przeze mnie. Przypatrywał mi się z uwagą, z napięciem, jakby chciał wyczytać z mojej twarzy, co może mu się przytrafić.

– Żyd? – zapytał w końcu.

Machnąłem ręką, odpędzając pokusę, żeby odpowiedzieć. Nie jemu, nie komuś takiemu jak on.

– Czy pamięta pan Drohobycz?

Zamyślił się, a potem znowu spojrzał na mnie bystro:

– Żyd?

– Niech będzie, że Żyd. Czy pamięta pan Drohobycz?

Pokiwał głową.

– Ja wiedziałem, że tak będzie. Śniło mi się wiele razy, jeszcze w dzieciństwie. Trzeba wierzyć w sny. Teraz dopiero rozumiem, ale pamiętam ten sen bardzo wyraźnie, taki koszmar: siedzę w pokoju, nie mogę się ruszyć, i przesłuchuje mnie Żyd.

– Ale nie, jaki tam Żyd – wyrwało mi się. Byłem coraz bardziej zirytowany, czułem, że pomysł z zamówieniem tej rozmowy był idiotyczny, że będę musiał teraz wietrzyć swoje mieszkanie przez długie godziny, że sam nurzam się w czymś, na co może nie wystarczyć kąpiel – Interesuje mnie Bruno Schulz. Pan go znał, prawda?

– Ale oczy to ma pan jakieś takie… – wciąż przyglądał mi się badawczo. W jego wzroku było coś wstrętnego, coś, co sprawiło, że szarpnąłem go za ramię.

– Czy pamięta pan, jak był pan w Drohobyczu?

Skrzywił się. Wyciągnął spod pledu rękę, dłoń miał bladą i wychudzoną, przypominała kurze łapy, które widuję za szybą chłodziarki, w sklepie mięsnym na osiedlu. Dotknął barku, syknął, zakaszlał.

– Nie trzeba szarpać, panie. Ja mam 98 lat, panie, to jest wiek, prawda? to się nie każdemu udaje tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa…

Złapałem go za tę obrzydliwą dłoń i ścisnąłem. Zdawało mi się, że coś chrupnęło pod moimi palcami.

– Zabiłeś Schulza, draniu, i gadasz mi o warzywach – warknąłem.

– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku cytrynowego…

Uderzyłem go. Tak, uderzyłem: otwartą dłonią w twarz. A ponieważ wózek odjechał pod wpływem uderzenia i wywrócił stolik z książkami, więc złapałem Gunthera za połę koszuli, chcąc uniknąć dalszych zniszczeń. Nie przyszło mi do głowy, że jest taki lekki, że ściągnę go z siedzenia; materiał rozdarł mi się w ręku, puściłem go ze wstrętem i ciało osunęło się na ziemię, łupnął głucho, pomyślałem, że nie obmyję się z tego nigdy i, wściekły, kopnąłem go, a potem znowu, ale zaraz podniosłem go, zły i zawstydzony, tylko że poczułem na ręce jego ślinę, która ciekła strużką z półotwartych ust, więc popchnąłem go w głąb pokoju, żeby był jak najdalej ode mnie: poleciał bezwładnie, upadł na rozsypane książki, a tam leżało „Sanatorium pod klepsydrą”, i ten fakt rozwścieczył mnie jeszcze bardziej, więc dopadłem go i zacząłem okładać pięściami, co się ze mną dzieje, nie rozumiałem, zerwałem się, czując wzbierające wymioty, cofnąłem się i wpadłem na tamtego młodzieńca w mundurze Military Police, którego zwabił do mieszkania hałas. Nie umiałem mu spojrzeć w oczy. Podtrzymał mnie; wyszarpnąłem mu się z uścisku i odszedłem w stronę biurka. Zapaliłem papierosa. To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem, wyglądając przez okno. Za moimi plecami usłyszałem jakiś ruch.

Strażnik stanął nad ciałem i przyglądał mu się obojętnie.

– Zawsze to samo – stwierdził. – Ludzie inaczej nie reagują. Jak pan sądzi, jaką by trzeba wyznaczyć dopłatę, żeby nam nie zużywali eksponatów? No patrz pan: chyba go pan skończył – wrzucił Gunthera na wózek i ruszył niespiesznie w stronę wyjścia.

Nie odzywałem się. Czekałem, żeby umyć ręce, jak najszybciej.

– W każdym razie – zadudniło jeszcze za nim – razem z rachunkiem przyślemy panu katalog. Zapraszamy do korzystania z naszych zbiorów. Ma pan klucz do windy? Bo na dole była gałka, a tu jest na klucz. Stara ta winda, aż strach wchodzić.