Przyznam, że gdy usłyszałem o planach wznowienia przez Egmont komiksów Szarloty Pawel o przygodach Jonki, Jonka i Kleksa to tylko wzruszyłem ramionami. Owszem, kiedyś te historyjki bardzo lubiłem, a Kleks i Kubuś Piekielny (również wykreowany przez tę autorkę) należeli do moich ulubionych postaci. Ale to było jakieś 16 – 17 lat temu. Od tamtej pory mój kontakt z komiksami pani Pawel ograniczał się jedynie do przypadkowych spotkań, a gdy „Świat Młodych” (czyli rodzinne pismo Kleksa) sczezł to tylko od czasu do czasu przejrzałem jakiś album w księgarni.

Okazuje się jednak, że taka przerwa nie tylko pozwala z zaciekawieniem sięgnąć po nowowydany album, ale też dzięki temu mogłem go przeczytać z odpowiednim dystansem, świeżym podejściem i dużo większym komiksowym doświadczeniem. Pierwsze spostrzeżenie, jakie mi się nasunęło po lekturze, to takie, że Kleks mógłby z powodzeniem wypełnić bolesną lukę w komiksie dziecięcym na polskim rynku. Zwłaszcza gdyby nieco unowocześnić jego formułę, a Szarlota Pawel zapowiedziała, że jest to rzecz do zrobienia. Zgrabne scenariusze i czysty, wyraźny rysunek powinny zaspokoić gusta młodych czytelników. Przynajmniej tych, którzy nie są uzależnieni od Pokemonów i Play Station, ale dla nich chyba już nie ma nadziei. Dla starszych czytelników album ma przede wszystkim wartość kolekcjonerską. Znalazły się w nim bowiem trzy opowieści, znane ze „Świata Młodych”, ale do tej pory niepublikowane w formie książkowej. Najlepszą z nich jest, moim zdaniem, „Szalony wynalazca”, o Kleksie ogarniętym manią tworzenia różności na podstawie przepisów z gazet. Kiedyś bym tego nie wyłapał, ale teraz widzę wyraźnie, że ta historia, obok aspektu przygodowo – humorystycznego, jest wyjątkowo złośliwym, niemal barejowskim, przedstawieniem rzeczywistości początku lat 80. Kolejki, chamstwo na ulicach, dziwaczne porady w prasie, mające odciągnąć uwagę ludzi od pustych półek w sklepach. To są rzeczy, których dzisiejszy dziesięcioletni czytelnik nigdy nie zrozumie, tak jak młodzież nie rozumie filmów Barei. Chociaż perspektywa zamiany wódki w atrament wydaje się pewnie tragiczna większości Polaków.

Piętno lat 80. jest zresztą widoczne, choć już nie tak wyraźnie, również w pozostałych dwóch historyjkach. Ale myślę, że nie wynika to z chęci ciągłego piętnowania systemu przez autorkę, ona sama nie ukrywa o tej pory, ze jej zadaniem było zrobienie komiksu dla dzieci. Pewne nawiązania (jak choćby wizy czy kartki) były po prostu odbiciem rzeczywistości. A pewne żarty, aluzje i niedomówienia to chyba ukłon w stronę rodziców potencjalnych czytelników. W każdym razie, choć „Przygody Kleksa” to album dość nierówny (ostatni opowieść odstaje nieco poziomem), to warto poświecić mu więcej uwagi niż tylko przelotne spojrzenie. U niektórych wywoła zapewne nutkę nostalgii za utraconym „Światem Młodych” (choć to tylko iluzja, tak naprawdę nie była to wcale rewelacyjna gazeta). Dla wiernych miłośników historyjek obrazkowych to jednak nabytek nieoceniony, zwłaszcza, że jak każdy tom egmontowskich „Klasyków polskiego komiksu” jest wyjątkowo starannie przygotowany i wydany.

wydawnictwo Egmont 2002

Kuba Demiańczuk